IVRP.pl Strona Główna IVRP.pl
polityka - militaria - kultura - podróże

FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  AlbumAlbum  DownloadDownload

Poprzedni temat «» Następny temat
Przypominanie Ferdynanda Goetla...
Autor Wiadomość
bateria helska 
NaczDyrDUPS
Yogibabu w trakcie leżakowania


Dołączył: 30 Sty 2006
Posty: 8566
Skąd: z Boforsa
Wysłany: Śro 09 Maj, 2012 16:51   

Bösendorfer w sprawie Rubinsteina:

Cytat:
Cóż mi więc zostało? Co wartościowego zapamiętałem z tamtych lat? Juści, że słynnego aktora Józefa Kainza w roli Marka Antoniusza; juści, że koncert mistrza Sarasate albo też występ tenora Schmedesa, jak to grając Zygfryda, nie mógł ruszyć z łoża góry tłuszczu w postaci Walkirii budzącej się ze snu. Silniej za to zarył mi się w pamięci pierwszy występ młodocianego Artura Rubinsteina. Pianista odbył właśnie wstępne „tournee” po Ameryce. Teraz w roku 1910 stawał przed surowym areopagiem krytyków wiedeńskich, co miało zaważyć na jego wzięciu w Europie. Protektorami występu byli hrabia Karol Lanckoroński i książę Władysław Lubomirski; areną mała sala Bösendorfera. Jak na koncertach tego rodzaju, ogłoszeń nie było, a zaproszenia zastępowały bilety. Paczkę zaproszeń dla siebie i kolegów otrzymałem od Lanckorońskiego. Poszliśmy dygocąc z ciekawości, no i rozpierani ambicją, boć to artysta polski wystawiony na ciężką próbę. Podczas recitalu spoglądałem uważnie na starego Bösendorfera, który choć nie pisywał o koncertach, miał wielki wpływ na zdanie krytyków. Od Bösendorfera biegłem wzrokiem ku podium i ożywionemu młodzieńcowi z bujną czupryną. Zdawał się mieć mniej tremy niż my. W pierwszym rzędzie siedzą dwaj magnaci dyskretnie zamieniając uwagi. Dalej dwa rzędy krytyków, tyleż entuzjastów muzyki – no i my, polska darmocha i ochotnicza klaka zarazem. Bösendorfer siedzi z boku na dostawionym stołeczku. Rękę trzyma przy uchu. Z lekkich ruchów głowy nie sposób dojść: podziwia czy powątpiewa, w końcu polonez As-dur, magiczny utwór Chopina co to, niechby jak przyswojony, spada na słuchacza jak grom. Kolega z prawej jak zerwał się z krzesła przy pierwszym werblu poloneza tak stoi skamieniały. Bösendorfer podchodzi ku estradzie i ściska oburącz dłoń pianisty. Notesy krytyków zamykają się z hałasem. Lanckoroński przesyła nam w tylne szeregi wesołe znaki. Triumfujemy. Rubinstein zdobył Wiedeń, a więc i Europę.
_________________
A. Gudzowaty w rozmowie z Michnikiem: "Jedni są w obozie amerykańskim, drudzy w rosyjskim, trzeci w brytyjskim, niemieckim, francuskim - k... - nikogo nie ma w obozie polskim."
 
     
bateria helska 
NaczDyrDUPS
Yogibabu w trakcie leżakowania


Dołączył: 30 Sty 2006
Posty: 8566
Skąd: z Boforsa
Wysłany: Czw 10 Maj, 2012 13:40   

O narciarstwie i korzyściach płynących z jego uprawiania:

Cytat:
Szybkość, z jaką narciarstwo brało prym nad tradycyjnym łyżwiarstwem, była w Wiedniu zawrotna. Zimą 1908/9 roku parę tylko miejscowości górskich, włącznie z popularnym uzdrowiskiem na Semmeringu, ściągało tylko garstkę zapaleńców. W rok później szły już w różne strony Alp osobne narciarskie pociągi i trzeba było dobrze się zwijać, aby w niedzielę o piątej rano znaleźć miejsce w przedziale. Niezapomniane były chwile, gdyśmy spiesząc na pociąg w karnawałowej porze, mijali się z powracającymi z zabaw całonocnych. Tu zmięte fraki i toalety, zaspane oczy, blade lica, zmęczenie i przesyt – a tam raźny krok, plecak i w oczach oczekiwanie ożywczej przygody.
W dziennikach, raport o stanie śniegu jął wypierać kalendarzyk balowy. Na przełęczach i w dolinach wyrastały nowe schroniska służące głównie zimowej turystyce. W miejscowościach łatwo dostępnych i głośnych z pięknego położenia stawało się tłoczno. Szczęściem, zaplecze górskie Wiednia było rozległe. Kto wycierpiał trzy, cztery godziny niewygodnego podjazdu ku górom, lądował na pustawej wciąż stacyjce i wybierał ten czy ów szlak; nie to, że dziewiczy, lecz za to odludny. Przygód, i to nieraz groźnych, nie brakło
.

Cytat:
Był na Politechnice wiedeńskiej profesor matematyki, Schruttka von Reichenstein, namiętny alpinista i narciarz. Krótko przed mym egzaminem u niego wywichnąłem lekko rękę na jednej z wycieczek. Znając słabość profesora do gór, obandażowałem prawicę i zawiesiłem na temblaku.
– Co się panu stało? – zapytał profesor.
– Drobiazg – odpowiedziałem – wywichnąłem rękę zjeżdżając tydzień temu ze Schneebergu.
– Ze Schneebergu! – zawołał. – Czy może przez Breiter Riss?
Egzamin zamienił się w ożywioną rozmowę o górach. Ciche stukanie w drzwi przypomniało profesorowi, że w poczekalni siedzi kilku jeszcze studentów oczekujących egzaminu.
– Niech no pan jeszcze do mnie zajrzy – spostrzegł się profesor... jest o czym pogadać.
– No, ale egzamin?
– Naturalnie. Dawaj pan indeks.
Wpisał na wszelki wypadek tylko „gut”. Sądzę, że było i tak za dużo
.
_________________
A. Gudzowaty w rozmowie z Michnikiem: "Jedni są w obozie amerykańskim, drudzy w rosyjskim, trzeci w brytyjskim, niemieckim, francuskim - k... - nikogo nie ma w obozie polskim."
 
     
bateria helska 
NaczDyrDUPS
Yogibabu w trakcie leżakowania


Dołączył: 30 Sty 2006
Posty: 8566
Skąd: z Boforsa
Wysłany: Pią 11 Maj, 2012 00:53   

cd. - narciarskie bliskie spotkania 3-go stopnia z Hucułami i Madziarami:

Cytat:
Noc 31 stycznia, wiadomo, jest długa. A mieliśmy przebyć około trzydziestu kilometrów graniami Czarnohory, w tym wiele nużących podchodów na jej poszczególne szczyty. Na przełęcz pod Bratkowską wyszliśmy przed świtem, przy latarniach. Pod Menczułem, kresem naszej wyżynnej wędrówki, znaleźliśmy się już o zmroku. Daleko w dole widać było światła miasteczka Koeresmoese (Jasiny), po węgierskiej wówczas stronie. Ostatni nocny pociąg do Lwowa odchodził koło dziewiątej. Pokonać mieliśmy jeszcze pas połonin, a potem stromy i ciemny karpacki bór. Gwiezdna a bezksiężycowa noc mało sprzyjała widoczności. Po lesie huczał już nadchodzący halniak. Zaczęliśmy więc zjazd „na słowo honoru”. Dojechać dojedziemy, ale kiedy i jak? I oto prowadzący Dudryk natknął się na niespodzianą przeszkodę. Kilku Hucułów korzystało z nocy sylwestrowej, aby podkraść w lesie drzewo. Max zatrzymał się ostrą kristianią, to samo ja i Lerski. Jadący w końcu brat mój zahamował za późno, podciął nogi jednemu z Hucułów i przewrócił go. Przygoda rozśmieszyła nas bardzo, gdyż poszkodowany padł na kolana i prosił o przebaczenie mamrocząc o „didkach”, czyli diabłach. Niemniej zabawnym był koniec wyprawy. Na pociąg do Lwowa spóźniliśmy. Następny miał odejść dopiero nad ranem. Zmęczeni i brudni, od czterech dni nie goleni, usiedliśmy za stołem w dworcowej restauracji, wypili coś i pogrążyli się w drzemce. Była północ, gdy obudził nas ognisty „Rakoczy – marsz”. Oprzytomniałem, lecz zdawało mi się, że teraz właśnie śnię. Ujrzałem szeroko rozsunięte kotary do dużej sali, a w niej ładnie zastawiony stół i towarzystwo w strojach wieczorowych. To miejscowa inteligencja obchodziła Sylwestra w dworcowej restauracji. Wynieść się nie było gdzie, a świecić niechlujstwem przykro. Rozwiązanie znaleźli Węgrzy. Dwóch umundurowanych panów i wydekoltowana dama podeszła do nas pytając, skąd jesteśmy.
Odpowiedzieliśmy: – „ze Lwowa”. Głośne „elyen a Lengyel” (niech żyją Polacy) i tusz orkiestry cygańskiej położyły kres naszemu zakłopotaniu. Po chwili siedzieliśmy za śnieżno białym stołem, pojeni i goszczeni bez miary. Jakżeż było w tych warunkach odmówić paniom zaproszenia na lekcję czardasza. Troska o niewieście nóżki kazała nam zrzucić ciężkie buciory i tańczyć w wełnianych skarpetach. Gdy pociąg wreszcie nadjechał, uczestniczący w zabawie naczelnik stacji zatrzymał go na „głupie pół godzinki”.
Jakie to dawne!... Prawda. A było to tylko głupie pół wieku temu.
_________________
A. Gudzowaty w rozmowie z Michnikiem: "Jedni są w obozie amerykańskim, drudzy w rosyjskim, trzeci w brytyjskim, niemieckim, francuskim - k... - nikogo nie ma w obozie polskim."
 
     
bateria helska 
NaczDyrDUPS
Yogibabu w trakcie leżakowania


Dołączył: 30 Sty 2006
Posty: 8566
Skąd: z Boforsa
Wysłany: Sob 12 Maj, 2012 22:58   

O losach pewnego manifestu:

Cytat:
W dziarskim tym manifeście, zapowiadającym walkę zbrojną o niepodległość, sponiewieraliśmy wszystkich zaborców, nie wyłączając sędziwego monarchy. Ospała prokuratura austriacka ożyła. Odezwę skonfiskowano, a sygnatariusze jej, między nimi i ja, otrzymali niepokojące żądanie wyjaśnień. Od czego liberalizm w państwie „zdemaskowanego” przez nas tyrana? Od czegóż towarzysz Daszyński? Stary lis parlamentarny uśmiechnął się tylko przejrzawszy naszą odezwę.
– Zrobię jutro interpelację w parlamencie – zawyrokował – a za parę dni będziecie mogli rozpowszechniać to bez przeszkód.
Jakoż, rychło mogliśmy się znowu poszczycić odezwą, z małymi tylko zmianami:
„Dnia... poseł Ignacy Daszyński zgłosił na posiedzeniu parlamentu interpelację tej treści: Urzędnicy cenzury nałożyli konfiskatę na odezwę wydaną przez stowarzyszenie młodzieży polskiej w Wiedniu. Oto jej treść”:
A potem tłustym drukiem i w polskim już języku...
„Rodacy!”... tu pełna treść odezwy łącznie z naszymi podpisami.
Pod tym, znów maczkiem i znów po niemiecku:
„Co zamierza uczynić pan minister spraw wewnętrznych, aby zapobiec tego rodzaju nadużyciom?”
Wątpię, aby dokument ten przechował się w jakimś archiwum. A szkoda. Powiedziałby więcej o ówczesnej Austrii, niż niejeden akt mężów stanu uznany za historyczny. Wytoczoną nam sprawę umorzono
.
_________________
A. Gudzowaty w rozmowie z Michnikiem: "Jedni są w obozie amerykańskim, drudzy w rosyjskim, trzeci w brytyjskim, niemieckim, francuskim - k... - nikogo nie ma w obozie polskim."
 
     
bateria helska 
NaczDyrDUPS
Yogibabu w trakcie leżakowania


Dołączył: 30 Sty 2006
Posty: 8566
Skąd: z Boforsa
Wysłany: Pon 14 Maj, 2012 13:40   

O Warszawie:

Cytat:
Warszawę można łatwo scharakteryzować i równie łatwo się pomylić. Swoista temu miastu błyskotliwa werwa wprowadziła w błąd niejednego przybysza. Niespodzianka wyzierała tu zza każdego węgła. Stąd częste zdania o nieobliczalnym mieście. Rok 1831, 1863 i 1905 wskazywałyby co prawda na wysoką u warszawiaków ofiarność w służbie narodu, lecz historia uczyła równocześnie, że Warszawa szybko uprząta swe pogorzeliska i groby, przechodząc jakby do porządku nad swymi uniesieniami. Do głosu dochodzi wówczas sławetna Warszawka, nieco staroświecka, a przecież rozkochana w modzie, dowcipkująca, „honorowa”, dumna ze swojej kuchni i swoich kobietek. Na co dzień warszawiak jest wesoły, spojrzenie ma przedsiębiorcze, gest lekkomyślny, maniery wręcz wielkopańskie. Intencje jego są nieodgadłe. Gdy cię tytułują „szanownym panem” miej się na baczności, bo częściej jest to kpina niż objaw uniżenia.
Gdym przyjechał do Warszawy w roku 1912 uderzyła mnie przede wszystkim zupełna niemal obojętność dla zagadnień politycznych nurtujących Galicję i Europę. Wojny bałkańskie i związane z nimi zatargi pomiędzy Austrią i Rosją wywoływały tutaj tylko wzruszenie ramion. I kiedy prasa galicyjska, także i zachowawcza, omawiała nieustannie wypadki polityczne; kiedy trybuny publiczne i kawiarnie oraz korytarze uniwersytetów po tamtej stronie kordonu pełne były namiętnych rozpraw, co Polsce i światu przyniesie najbliższy dzień – w Warszawie panował iście zaściankowy dosyt i pogoda ducha. W cukierniach Semadeniego i Loursa rozprawiano o aktorach, starej Zimajerce i młodej Messalce, o starym i młodym Leszczyńskim, o strojach pań na wentach kościelnych, o wyścigach, o tym gdzie lepiej dają: u „Lija” czy „Pod Bachusem”. W przybytkach łatwej rozrywki jak Aquarium i Renesans bawiły publiczność nie tyle dowcipne piosenki i scenki rodzajowe a la „Momus”, ile pudrowane dekolty dziewczyn o obfitych kształtach, orkiestry cygańskie i kozackie tańce. Od czasu do czasu wybuchała przy wódce awantura, a w parę dni po niej sunęły o świcie powozy do Lasu Bielańskiego, ulubionego miejsca pojedynków. Nazajutrz opowiadano we wszystkich kawiarniach, kto z kim i o co się strzelał, i w którym lokalu oblano „pudła” i uściski pojednania. „Forsa” przehulana tu przez jeden dzień starczyłaby na całomiesięczną zabawę Krakowa.
_________________
A. Gudzowaty w rozmowie z Michnikiem: "Jedni są w obozie amerykańskim, drudzy w rosyjskim, trzeci w brytyjskim, niemieckim, francuskim - k... - nikogo nie ma w obozie polskim."
 
     
bateria helska 
NaczDyrDUPS
Yogibabu w trakcie leżakowania


Dołączył: 30 Sty 2006
Posty: 8566
Skąd: z Boforsa
Wysłany: Wto 15 Maj, 2012 11:28   

O Warszawie cd.

Cytat:
Syrenie pląsy Warszawki gorszyły, tym bardziej że żaden „wolny” Galicjanin nie mógł nie obruszyć się na widok silnego tu piętna rosyjskiego. Na historycznym placu Saskim pyszniła się wspaniała cerkiew ze złoconą kopułą, rozmiarami, kosztownością budulca i ozdób, górowała nad wtłoczoną w Starówkę katedrą św. Jana. Cerkwi moskiewskiej nie przypominała. Była na to zbyt elegancka, zbyt zalotna, jak gdyby twórcy jej chcieli przypodobać się szykownej Warszawie, która tak zawsze zachwycała moskwiczan. Kto twierdził, że Warszawa trąci Azją, niewiele miał pojęcia o Azji. Zaniedbanie, chaotyczność, brud, a i tę nieokreśloną barwność czasów „za króla Sasa” można było dostrzec za Wisłą, na Pradze. Na pół wiejskie targowiska, zajezdne karczmy, kramy i bazary świadczyły o żywocie obojętnym na warszawskie szyki. Tu wałęsał się poza służbą sołdat rosyjski, dla którego ulice Warszawy były tak jak zamknięte; tu w niedziele i święta zbierała się w starej cerkwi ludność prawosławna, zostawiając cerkwie na Placu Saskim uczestnikom galówek. W samej Warszawie akcenty bizantyjsko rosyjskie były rzadkie, choć dla polskiego oka szczególnie przykre. Najwięcej kłuł w oczy Pałac Staszica. Czcigodną siedzibę Komisji Edukacyjnej oszpecono, może i nieświadomie, przebudowując ją na kształt ni to rosyjskiego dworca, ni to kazamaty. Na Krakowskim Przedmieściu, w podkowie pałacu Potockich, stał posąg osławionego „uśmierzyciela” generała Paskiewicza. „Podarowano” go Warszawie w zamian za wywieziony pomnik księcia Józefa, który zdobił teraz ogród tegoż Paskiewicza w Homlu. Zaś na Czerniakowie uwieczniono na brązowym obelisku jacy to „gieroje” rosyjscy, i z jakich pułków, polegli w bojach z polskim „miatieżom”. Nienaruszalności pomników niewoli pilnowała cytadela, u granic Starego Miasta.
Wszystko to zdawało się być dla warszawiaka niedostrzegalne. Jeżeli przy „czarnej” u Loursa wspomniał o cerkwi, to w związku z plotkami o wzbogaceniu się paru przemyślnych warszawiaków, którzy „wyzłocili na perłowo” złote jakoby kopuły. W lokalach pomniejszych opowiadano sobie historyjki, jak to nieznani sprawcy wysmarowali cokół Paskiewicza wilczą juchą, tak, iż przez całą noc wyły dokoła pomnika bezpańskie psy. Opowieści o wilkach w pobliżu Warszawy brzmią dziś jak bajka; należy jednak pamiętać, że niecały wiek temu obywatele Warszawy przeprawiali się na Saską Kępę, aby polować tam na kaczki i zające.
_________________
A. Gudzowaty w rozmowie z Michnikiem: "Jedni są w obozie amerykańskim, drudzy w rosyjskim, trzeci w brytyjskim, niemieckim, francuskim - k... - nikogo nie ma w obozie polskim."
 
     
bateria helska 
NaczDyrDUPS
Yogibabu w trakcie leżakowania


Dołączył: 30 Sty 2006
Posty: 8566
Skąd: z Boforsa
Wysłany: Pią 18 Maj, 2012 13:53   

Ciąg dalszy następuje.

Cytat:
Wszystko to dziwić musiało i gniewać przybyłego z Galicji młodzieńca, który nie mógł zrozumieć niepisanej zmowy warszawiaków bojkotujących nasłanych tu Rosjan. Gdy więc w Krakowie nie oburzała zażyłość wojskowych austriackich z ludnością, tu na próżno szukałbyś oficera gwardii w lokalu publicznym. O prostych żołnierzach nie było i mowy, skoro nie wolno im było wchodzić do restauracji lepszego rodzaju, a już najmniej do parków śródmieścia. Zwyczajem przywiezionym z Rosji, wywieszano bowiem u bram ogrodów krótkie zarządzenie: „Niżnim czynam, jewrejom i sobakom wchód wazpreszczon”, (Podoficerom i szeregowym, Żydom i psom wstęp wzbroniony). Trzeba tu dodać, że na terenie Rosji zarządzeniem tym objęto żołnierzy i psy, zważywszy, iż Żydom nie wolno było w ogóle mieszkać w dużych miastach.
_________________
A. Gudzowaty w rozmowie z Michnikiem: "Jedni są w obozie amerykańskim, drudzy w rosyjskim, trzeci w brytyjskim, niemieckim, francuskim - k... - nikogo nie ma w obozie polskim."
 
     
bateria helska 
NaczDyrDUPS
Yogibabu w trakcie leżakowania


Dołączył: 30 Sty 2006
Posty: 8566
Skąd: z Boforsa
Wysłany: Nie 20 Maj, 2012 01:54   

I następuje...

Cytat:
O chaotycznej zabudowie Warszawy można by wiele rozprawiać. Galicjanin szukał Rynku; że to, na wzór Krakowa, miejsce główne i najbardziej dostojne. Rynku takiego w Warszawie nie było. Starówka zdumiewała po prostu ubóstwem. Po pewnym namyśle dochodziło się jednak do wniosku, że Stary Rynek i przyległe doń budowle to niejako czworaki wsiowe zamieszkałe przez czeladź obsługującą zamek królewski i pałace wielmożów z okolic Krakowskiego Przedmieścia. Czeladź owa, powiązana z zamkiem więzami tradycji, stanowiła trzon, do którego jęły dołączać się w XIX wieku dzielnice mieszczańskie, przemysłowe i kupieckie. Maniera warszawska, w geście, obyczaju i poczynaniach powstała na Starym Mieście zapatrzonym od wieków w dworny szlachecki sposób życia. Zepchnięte w znaczeniu przez ruchliwe i bogate Nalewki żydowskie oraz dorabiające się mieszczaństwo z dzielnic przymarszałkowskich, zdystansowane ideowo przez robotniczą i rewolucyjną Wolę, skurczyło się i zamknęło w sobie – zabytek niejako; tym bardziej osobliwy, iż w kręgu swym wciąż jeszcze żywotny.
_________________
A. Gudzowaty w rozmowie z Michnikiem: "Jedni są w obozie amerykańskim, drudzy w rosyjskim, trzeci w brytyjskim, niemieckim, francuskim - k... - nikogo nie ma w obozie polskim."
 
     
bateria helska 
NaczDyrDUPS
Yogibabu w trakcie leżakowania


Dołączył: 30 Sty 2006
Posty: 8566
Skąd: z Boforsa
Wysłany: Pon 21 Maj, 2012 16:18   

...następuje...

Cytat:
O chaotycznej zabudowie Warszawy można by wiele rozprawiać. Galicjanin szukał Rynku; że to, na wzór Krakowa, miejsce główne i najbardziej dostojne. Rynku takiego w Warszawie nie było. Starówka zdumiewała po prostu ubóstwem. Po pewnym namyśle dochodziło się jednak do wniosku, że Stary Rynek i przyległe doń budowle to niejako czworaki wsiowe zamieszkałe przez czeladź obsługującą zamek królewski i pałace wielmożów z okolic Krakowskiego Przedmieścia. Czeladź owa, powiązana z zamkiem więzami tradycji, stanowiła trzon, do którego jęły dołączać się w XIX wieku dzielnice mieszczańskie, przemysłowe i kupieckie. Maniera warszawska, w geście, obyczaju i poczynaniach powstała na Starym Mieście zapatrzonym od wieków w dworny szlachecki sposób życia. Zepchnięte w znaczeniu przez ruchliwe i bogate Nalewki żydowskie oraz dorabiające się mieszczaństwo z dzielnic przymarszałkowskich, zdystansowane ideowo przez robotniczą i rewolucyjną Wolę, skurczyło się i zamknęło w sobie – zabytek niejako; tym bardziej osobliwy, iż w kręgu swym wciąż jeszcze żywotny.
Prawa getta zaważyły mocno i na odrębności Nalewek. Trzeba było pierwszej wojny światowej, aby inteligencja żydowskiego pochodzenia przełamała obręcz diaspory i stała się równorzędnym czynnikiem na terenie śródmieścia.
Punktem zbornym dla wszystkich stał się z czasem Plac Żelaznej Bramy i jego rozległe targowisko. Wyruszano tam z wszystkich stron miasta, nie na pobieżne zakupy, a na wielką przygodę pełną niespodzianek, a także niebezpiecznych nieraz okazji. Żydowska nerwowość i żądza zysku, zuchwalstwo i spryt „knajaków”, wszędobylstwo zapobiegliwych damulek, naiwność przybyłego tu prowincjonała – zlewały się w hałaśliwy wir, a towar nabyty za Żelazną Bramą przynosiło się do domu jak trofeum. Zabawnych zjawisk nie brakło. Mnie rozbawił najbardziej szyld sporego sklepu z nazwiskami właścicieli: Gohnsior i Thursch, co w pisowni mniej wykwintnej znaczyło tyle co Gąsior i Tchórz.
Podobieństwo do bazarów wschodnich przywabiało za Żelazną Bramę i zamieszkałych w Warszawie Rosjan. Woleli przecież kpinki, a nawet obelgi motłochu od lodowatej uprzejmości w sklepach śródmieścia. Bojkot towarzyski dosięgał ich zresztą wszędzie. Nikt tego kodeksu obyczajowego nie spisał. Powstał samorzutnie. Hermetyczny, dla prawa nieosiągalny, był jednym z powodów pewności siebie swoistej warszawiakom. Lodów dzielących zwycięzców i pokonanych nie przełamywały huczne owacje Rosjan na operetce, ni nawet róże i klejnoty generał gubernatora Skałłona zachwyconego Messalką. Bywało, że i skrzypek Barcewicz przywiózł z Petersburga wysadzoną brylantami papierośnicę, dar cara. Klejnoty, owszem, przyjmowano, lecz chwalić się nie wypadało.
_________________
A. Gudzowaty w rozmowie z Michnikiem: "Jedni są w obozie amerykańskim, drudzy w rosyjskim, trzeci w brytyjskim, niemieckim, francuskim - k... - nikogo nie ma w obozie polskim."
 
     
filip
przewodniczący koła


Pomógł: 2 razy
Dołączył: 17 Wrz 2011
Posty: 693
Wysłany: Pon 21 Maj, 2012 18:42   

Teraz też się jakoś brylantami z Moskwy nie chwalą.
_________________
Tutaj warto zrobić historyczny przytyk, że co drugi folksdojcz był real-polityk

http://www.corinfantis.pl/index.php?text=430
 
     
bateria helska 
NaczDyrDUPS
Yogibabu w trakcie leżakowania


Dołączył: 30 Sty 2006
Posty: 8566
Skąd: z Boforsa
Wysłany: Pon 21 Maj, 2012 22:10   

Cytat:
czworaki wsiowe zamieszkałe przez czeladź obsługującą zamek królewski i pałace wielmożów z okolic Krakowskiego Przedmieścia

To też, prawem metafory, aktualne.
_________________
A. Gudzowaty w rozmowie z Michnikiem: "Jedni są w obozie amerykańskim, drudzy w rosyjskim, trzeci w brytyjskim, niemieckim, francuskim - k... - nikogo nie ma w obozie polskim."
 
     
bateria helska 
NaczDyrDUPS
Yogibabu w trakcie leżakowania


Dołączył: 30 Sty 2006
Posty: 8566
Skąd: z Boforsa
Wysłany: Wto 22 Maj, 2012 16:17   

I dalej o Warszawie:

Cytat:
Osobliwy ten stosunek załamałby się z czasem, gdyby nie coraz to większa chwiejność Rosjan na warszawskim gruncie. Zmiany ustrojowe po roku 1905 byłyby dla państwa zachodniego lekkim wstrząsem. Inaczej stało się w Rosji. Ustanowienie Dumy, rozluźnienie cenzury, ograniczenie praw ochrony i żandarmerii, dopuszczenie do głosu samorządów, podziałało na starych „czynowników” (urzędników) jak grom z jasnego nieba. Nasłany do Królestwa urzędnik mógł być niedokształcony i głupi, lecz musiał być „błagonadiożnyj” (prawomyślny). Zasadą jego była wszczepiona mu wiara w misję „samodzierżawnoj Rasijej”; wzorem postawy wyznania Murawiewa. Człowiek taki tracił głowę w obliczu zaszłych zmian. Czego teraz oczekiwać, na co stawiać? Osądził przeto: „dziej się, co chce, trzymam się posady”. Jakżeż się dziwić, że w tych warunkach stosunki pomiędzy zadufaną w sobie ludnością, a nie wiedzącymi co słuszne urzędnikami rosyjskimi, regulowała „łapówka”.
Możliwości jej były niekiedy niewiarygodne. I tak, w kabarecie Renesans wspomniany już „Lutas” Templer bawił się hałaśliwie w loży pierwszego piętra. Napomniany przez komisarza policji, zrzucił go na łby biesiadujących na parterze gości. W niedawnych jeszcze czasach awanturnik tego rodzaju byłby zesłany na Sybir. Tym razem załatwiono „nieporozumienie” łapówką w wysokości 10.000 rubli. Komisarz mego okręgu pobierał żołd w wysokości stu rubli miesięcznie; za wynajem mieszkania w wytwornej kamienicy płacił 120 rubli. Skąd brał resztę, nie pytano.
_________________
A. Gudzowaty w rozmowie z Michnikiem: "Jedni są w obozie amerykańskim, drudzy w rosyjskim, trzeci w brytyjskim, niemieckim, francuskim - k... - nikogo nie ma w obozie polskim."
 
     
bateria helska 
NaczDyrDUPS
Yogibabu w trakcie leżakowania


Dołączył: 30 Sty 2006
Posty: 8566
Skąd: z Boforsa
Wysłany: Śro 23 Maj, 2012 21:15   

Cytat:
Wśród pokolenia nieco starszego ode mnie zdolnościami, temperamentem i fantazją górował Władysław Pfeiffer, współwłaściciel ogromnej garbarni. Jak ludzie bardzo czynni, miał czas na wszystko. Zdarzało się, że po pracowitym dniu prowadził u przyjaciół mazura poprzez wszystkie pokoje i... na uprzątniętych stołach. Zawinąwszy razu jednego siarczystego hołubca spadł ze stołu i złamał nogę. Gdy go odwieziono do domu kazał zawezwać nie tylko lekarza, ale i muzykę, by mu umilała operację składania kości.
Zabawnego figla splatali ojcu synowie Stanisława Schiele. Pan Stanisław, znany browarnik, przykładał tyleż uwagi do polowania, ile warzenia piwa. Raz ustrzelił zająca kulą. Dumny z niezwykłego wyczynu, zaprosił po powrocie do miasta kilku przyjaciół. Zapowiedzianym gwoździem myśliwskiej biesiady miało być znakomite trofeum. Znani z psot synowie jego zdążyli jednak nocą „pożyczyć” ze spiżami zajączka i wpakować w nieboszczyka parę strzałów śruciną. Gdy goście zaczęli raz po raz popluwać ołowianym groszkiem, rozsierdzony ojciec poprzysiągł, że nazajutrz zastrzeli synów. Przezorna młodzież znikła z domu na kilka dni.
Wspomniani już bliźniacy Olo i Kazio Schiele, synowie Kazimierza, rodzicom przykrości nie robili. Dobrze ułożeni, do fanaberii nie skłonni, szaleli jednak za sportem. Uprawiali namiętnie zapaśnictwo, narciarstwo i taternictwo. Znali nazwiska wszystkich mistrzów świata i wszystkie rekordy. Matka ich starała się przeciwdziałać temu nałogowi ukazując na budujące przykłady z życia ich przodków. Jednego dnia zawiodła synów na cmentarz ewangelicki, gdzie leżał dziadzio Temler, jeden z patriarchów gminy. Posłuszny Olo wysłuchał opowieści o cnotach przodka, ale Kazio gdzieś znikł. Zjawił się dopiero u wrót cmentarza.
– Miała mama rację – zawołał. – Dziadzio to niezwykły człowiek. Ma wicemistrzostwo cmentarza. Jeden tylko jest tu starszy od niego.
_________________
A. Gudzowaty w rozmowie z Michnikiem: "Jedni są w obozie amerykańskim, drudzy w rosyjskim, trzeci w brytyjskim, niemieckim, francuskim - k... - nikogo nie ma w obozie polskim."
 
     
bateria helska 
NaczDyrDUPS
Yogibabu w trakcie leżakowania


Dołączył: 30 Sty 2006
Posty: 8566
Skąd: z Boforsa
Wysłany: Czw 24 Maj, 2012 21:49   

O lecie roku 1914:

Cytat:
Lato 1914 roku było upalne, bezwietrzne, urodzajne. Żniwa uprzątnięto wcześnie. Po lasach cięły bąki tak ostro, że trudno było końmi przejechać. Orzechy laskowe i włoskie obrodziły jak nigdy... będzie wojna... mawiano po wsiach.
Warszawa pogodziła się nareszcie z myślą, że szczęsne jej bytowanie może być zamącone. Gdy jednak zamówienia z Rosji wzmogły się jeszcze, pieniądz popłynął rzeką przez kasy i kieszenie obywateli. W przepełnionych lokalach część warszawiaków traciła żwawo forsę łatwo zarobioną, część podjęła spór, z kim trzymać w razie wojny; z Austrią, czy z Rosją? Przeciwnikami na terenie polityki światowej były przede wszystkim te dwa mocarstwa. Niemcy, przypuszczano, może nawet nie wezmą udziału w wojnie.
_________________
A. Gudzowaty w rozmowie z Michnikiem: "Jedni są w obozie amerykańskim, drudzy w rosyjskim, trzeci w brytyjskim, niemieckim, francuskim - k... - nikogo nie ma w obozie polskim."
 
     
bateria helska 
NaczDyrDUPS
Yogibabu w trakcie leżakowania


Dołączył: 30 Sty 2006
Posty: 8566
Skąd: z Boforsa
Wysłany: Pon 28 Maj, 2012 21:04   

...które to lato było pełne atrakcji:

Cytat:
Wywalczam sobie miejsce w pociągu do Granicy. W zatłoczonym przedziale zawieram znajomość z braćmi Jaraczami, Stefanem i Józefem. Poruszeni i pełni oczekiwań dojeżdżamy do Ząbkowic. Tu pociąg witają żandarmi rosyjscy. Nikt nie pojedzie dalej. Wszyscy mają wracać do Warszawy. Obcy poddani zgłoszą się w komisariatach.
W kilka dni po powrocie, na wieść, że wojsko polskie spod znaku Piłsudskiego zajęło Kielce, ponownie próbuję szczęścia. Usiłuję przedostać się tam zygzakiem, od dworu do dworu, i... zostaję zatrzymany przez żandarma. Wykupuję się z trudem i powracam do Warszawy.
– Cóż robić, drogi panie – tłumaczy dobrodusznie pan „prystaw” – pojedzie pan do naszej Rosji. Krzywdy panu nie będzie.
Przemawiałby może inaczej, gdyby na ścianie komisariatu nie wisiała już odezwa Wielkiego Księcia Mikołaja Mikołajewicza.
"Polacy! Wybiła godzina, gdy serdeczne marzenie ojców i dziadów waszych może się spełnić. Minęło półtora wieku od czasu jak żywe ciało Polski rozdarto na części. Ale duch jej nie umarł. Żyła ona nadzieją, że przyjdzie chwila zmartwychwstania narodu polskiego i braterskiego pogodzenia się jego z Wielką Rosją. Wojska rosyjskie niosą wam radosną, wieść tego pogodzenia się.
Niech znikną granice dzielące na części naród polski, niechaj pałączy się on w jedną całość pod berłem Cesarza rosyjskiego. Pod tym berłem odrodzi się Polska wolna co do swej wiary, języka i samorządna. Jednego oczekuje od was Rosja: takiegoż poszanowania praw tych narodowości, z którymi związała nas historia.
Z otwartym sercem i po bratersku wyciągniętą dłonią idzie na wasze spotkanie Wielka Rosja. Wierzy ona, że nie zardzewiał jeszcze miecz, który raził wroga pod Grunwaldem.
Od brzegu Oceanu Spokojnego do mórz Północnych idą pułki rosyjskie. Zorza nowego życia wschodzi dla was. Niechaj zabłyśnie na zorzy tej znamię krzyża, symbol cierpień i zmartwychwstania narodów.
Zwierzchni wódz naczelny Generał - Adiutant MIKOŁAJ
1/14 sierpnia 1914"
Odezw podobnych, z pretensją do tytułu aktu historycznego, powstało w tym okresie wiele. „An meine Voelker” (do moich ludów) zwracał się jednocześnie cesarz Franciszek Józef. W czerwcu 1915 odezwał się i cesarz niemiecki. Ten dołączył do odezwy pięknie wydaną broszurę z obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej na okładce. Warszawę zaprzątnął rzecz prosta głos Mikołaja Mikołajewicza. Dlaczego nie podpisał tego car, a tylko głównodowodzący wojskami, pytali sceptycy. Może rozdźwięk w carskiej rodzinie, poszeptywali inni powołując się na księcia Konstantego i Księstwo Warszawskie. Nikt nie dopuszczał myśli, że liberalne gesty moskiewskiego cezaryzmu są oznaką niepewności w obliczu bliskiego upadku. Niemniej, zabieganie o względy Polaków, uprawiane wcześniej już przez Austrię, a podjęte oto przez Rosję, a później przez Niemcy, bawiło warszawiaków i dodawało im pewności siebie. Co by tam nie było, poszliśmy w cenie. Na odczepne dla Rosjan, władających jeszcze nad znaczną częścią Królestwa, używano sobie na Niemcach w karykaturach, wierszykach, rzadziej rezolucjach.
Tradycyjna nienawiść do Rosji zaważyłaby może i teraz na postawie Warszawy, gdyby nie wieść o spaleniu Kalisza na rozkaz majora Preusskera, który z oddziałem swym stanowił forpocztę inwazji niemieckiej. Nazwisko niesławnego bohatera przypominało Prusaków. Zgliszcza Kalisza zdawały się być wróżebnym znakiem, co oczekuje Królestwo od brutalnego sprzymierzeńca lekceważonej na ogół Austrii. Wstrząs był silny i tłumaczył do pewnego stopnia wiernopoddańcze oświadczenie złożone carowi Mikołajowi II przez polskich posłów w Dumie petersburskiej. Czynniki radykalne skłonne do posłuchu dyrektywom Piłsudskiego znalazły się więc w trudnym położeniu i musiały zająć stanowisko wyczekujące. Jedynym widocznym znakiem ich działalności była książka pod tytułem Księga Tęczowa Polaków. Zgromadzono tam wszystkie zarządzenia i obietnice rosyjskie ilustrujące dobrą wolę w stosunku do podbitego narodu. Zbiór ten wydał Edward Chwalewik; dokumenty wybrała i ułożyła Stanisława Waroczewska. Wydawnictwo zdawało się iść na rękę polityce Rosji i przemknęło się bez przeszkód cenzury. Cóż, kiedy okładka, a na niej... gruszki na wierzbie! Gdy Tęczowa Księga ukazała się w sprzedaży, cenzorom nie zostało nic innego jak udawanie, że nie dostrzegają podstępnej okładki. Dostrzegł ją, i to zaraz, nieszczęsny Andrzej Niemojewski, wspomniany już redaktor „Myśli Niepodległej”. Nieobliczalny w odruchach, doniósł o spostrzeżeniu swym cenzurze i księgę skonfiskowano. Warcholski wolnomyśliciel nie odzyskał przez swój uczynek poderwanego już dawniej zaufania prawicy; z lewicą rozstał się raz na zawsze.
Tak czy owak, chybiona historycznie odezwa Wielkiego Księcia miała doraźne skutki dobroczynne, także i dla nas, poddanych austriackich i niemieckich. „Pristaw” mój, zapytany z kolei, jak się rzecz ma z moim wyjazdem, odrzekł, że nie widzi pośpiechu. Niemcy jeszcze daleko, mogę się więc rozejrzeć za wygodnym miejscem osiedlenia
.
_________________
A. Gudzowaty w rozmowie z Michnikiem: "Jedni są w obozie amerykańskim, drudzy w rosyjskim, trzeci w brytyjskim, niemieckim, francuskim - k... - nikogo nie ma w obozie polskim."
 
     
bateria helska 
NaczDyrDUPS
Yogibabu w trakcie leżakowania


Dołączył: 30 Sty 2006
Posty: 8566
Skąd: z Boforsa
Wysłany: Czw 31 Maj, 2012 00:22   

O przygotowaniach do zsyłki:

Cytat:
Tymczasem Niemcy następowali ostrzej niż Austriacy. W listopadzie 1914 wojska generała Litzmana zajmują Łódź, a w ślad za tym wybucha w Warszawie prawdziwa panika wśród Rosjan. Lada dzień spodziewają się Niemców. Szereg urzędów otrzymuje rozkaz ewakuacji. Archiwa urzędowe są już w drodze na wschód. Oko władzy pada wreszcie i na mnie. Trzeciego czy czwartego listopada otrzymuję polecenie, bym „z wieszczami” (rzeczami) stawił się w barakach na Pradze. O wyborze miejsca zsyłki nie ma już mowy.
Pierwsze, co w takich okolicznościach przyjść musiało do głowy „Galileuszowi” to Sybir, odwieczna kraina zesłań. W czasach tych dzieła sztuki oddziaływały żywo na wyobraźnię. Taką sugestią wzrokową był jeden z rysunków Grottgera. Śnieżna, beznadziejna dal, a na niej szlak wydeptany przez pochód skazańców. Świadom o ileż łagodniejszych okoliczności swojej zsyłki, po trochu nawet jej żądny, przecież liczyłem się ze spotkaniem nowej i nie byle jakiej udręki.
Żegnając się z dobrymi ludźmi, przygotowuję się więc fachowo na spotkanie syberyjskiej zimy. Wyposażony w barani półkożuszek i wierne utensylia turystyczne, zjawiam się na praskim etapie z nieźle wypchaną walizą i kilku dziesiątkami rubli. Przyjaciele warszawscy zdołali mnie pocieszyć, że na skutek odezwy Wielkiego Księcia powstały na terenie Rosji komitety opieki nad „bieżeńcami”. Na czele ich stanęła Wielka Księżna Tatiana, a sporych funduszów dostarcza ziemiaństwo zrzeszone w „sojuzie ziemstw”. Polacy na terenie Rosji potworzyli byli własne organy działania pod przemyślną nazwą „Komitet Pomocy Ofiarom Wojny”. W ten sposób mogli dopomagać nie tylko wdowie po poległym na wojnie Polaku w służbie rosyjskiej, nie tylko uchodźcy z Królestwa, lecz i jeńcowi cywilnemu („wojenno-abiazennyj”) rodem z Galicji czy Poznańskiego.
Rozstanie się z Warszawą wróżyło więc wielką zmianę w mym życiu. Nowi ludzie, nowe strony, nowe zdarzenia... myśl o tym nie przerażała mnie wcale. Sybir... no tak. Błogosławieństwo tatrzańskich prób i niewygód, życie postawione już nieraz na kartę, a w końcu obronione, pozwalało odnieść się spokojnie do grottgerowskich wizji. Nieudana, katastrofalna niemal przygoda warszawska zachęcała do podjęcia czegoś w zupełnie nowych warunkach.
_________________
A. Gudzowaty w rozmowie z Michnikiem: "Jedni są w obozie amerykańskim, drudzy w rosyjskim, trzeci w brytyjskim, niemieckim, francuskim - k... - nikogo nie ma w obozie polskim."
 
     
bateria helska 
NaczDyrDUPS
Yogibabu w trakcie leżakowania


Dołączył: 30 Sty 2006
Posty: 8566
Skąd: z Boforsa
Wysłany: Pią 01 Cze, 2012 22:02   

Ostatnie dni w Polsce:

Cytat:
Pora rozejrzeć się po ludziach. Mieszanina jest duża, rozruch nieustanny, uwaga konieczna. – Ci poważni, zatroskani – zauważam – obarczeni porządnym bagażem, porządkujący zdobyty kąt, to chyba tacy jak my. Lecz ci inni?...
„Ci inni” zaradnością i tupetem przypominają ludek warszawski. Czują się jak w domu i gwarzą jak starzy znajomi, choć ich jest kilka dziesiątków. I jakże różni! Tu elegancki kawaler za pan brat z obdartusem: tam stary łysy Żyd użera się z jasnookim tatuowanym aż na dłoniach dryblasem. Przy wieczornym raporcie imiennym zabrzmiało nam śmiesznie nazwisko Prawda. Był to kędzierzawy a pyskaty rzezimieszek, jak się później okazało, handlarz żywym towarem. Rąbek niepokojącej nas zagadki uchyla dość niepozorny, a sympatyczny człowiek. Oczy ma piwne, wąs podkręcony, na twarzy uśmiech ni to ironiczny, ni to pobłażliwy. Odziany w lekką zarzutkę, z niewielką walizeczką w ręku, wygląda jak warszawiak wybierający się do Milanówka. Nazywa się podobno Józef Kułakowski.
– Cóż to? – pytam – a pan tak lekko w taką drogę?
– Nie było czasu się ogarnąć – uśmiecha się wieloznacznie. – Dostawili mnie tu w kajdanach wprost z mamra mokotowskiego.
– A tamci? – ukazuję na jego towarzyszy.
– Rozmaicie. Niektórzy też z Mokotowa. Inni z Pawiaka, z ulicy może... czy ja wiem? – zdaje się nie dbać o tamtych.
Zrozumiałem rychło, że pan Kułakowski, krótko „pan Józef”, musiał mieć za sobą niezwykłą kartę przestępstw, skoro stał się wyrocznią całej bandy. (...)
Nazajutrz po południu pora odwiedzin. Spotkania odbywają się na ogrodzonym podwórzu, pod okiem straży. Powstaje zamieszanie tak wielkie, że trudno o lepszą sposobność ucieczki.
– Nie rozumiem – zwracam się do Kułakowskiego – na co wy właściwie czekacie.
– Paru drobniejszych zwiało – odpowiada. – Mnie to nie w głowie. Jedyna teraz okazja zmienić skórę raz na zawsze. Co innego pokazać się w Warszawie po Mokotowie, a co innego po powrocie z takiej Wiatki.
Logika tego wyznania jest nieodparta.
Trzeciego dnia rankiem ładują nas do wagonów towarowych. Przed odjazdem dość przykra rewizja. Zabierają mi brzytwę i przetrząsają listy prywatne. W południe ruszamy.
„To są mementa, co się pamięta” – zawodzą w jednym z wagonów starą więzienną pieśń.
„Chodziłem na tańce, kochałem się w Mańce” – grzmi gdzie indziej raźny pan Czupak.
Jedziemy w krainę wielkiej przygody.
_________________
A. Gudzowaty w rozmowie z Michnikiem: "Jedni są w obozie amerykańskim, drudzy w rosyjskim, trzeci w brytyjskim, niemieckim, francuskim - k... - nikogo nie ma w obozie polskim."
 
     
bateria helska 
NaczDyrDUPS
Yogibabu w trakcie leżakowania


Dołączył: 30 Sty 2006
Posty: 8566
Skąd: z Boforsa
Wysłany: Pon 04 Cze, 2012 04:40   

W drodze:

Cytat:
W Smoleńsku dłuższy postój. Zmiana konwojentów. Wieść o przybyciu pociągu z tajemniczymi aresztantami musiała się rozejść po mieście, gdyż dworzec zaroił się od gapiów. Chodzą od wagonu do wagonu, przepatrują, w końcu zaczynają nam wymyślać do „sukinsynów” i „germańskich szpionów”. Od czegóż jednak słowniczek złodziei otrzaskanych z folklorem więziennym w głębi Rosji. Z drzwi sąsiedniego wagonu wychyla się obywatel Prawda i recytuje istny poemat okropnych wyzwisk z biegłością moskiewskiego opryszka.
Gapie słuchają z otwartymi gębami i nieledwie z zachwytem na twarzach.
– „Niet” – słyszymy – „eto nie szpiony. Eto budut warszawskije żuliki”. (...)
Częstsze już postoje w miasteczkach pozwalają nam zaopatrzyć się w żywność i potrzebne drobiazgi. Czasem w towarzystwie konwojenta, czasem bez niego. Opodal Penzy zatrzymujemy się na dłużej. Widać domki i pociągający sklepik. Wchodzę tam po papierosy i dostrzegam złodziejaszka Sierczyka i jednego z konwojentów. Zaskoczona najściem kupcowa usiłuje zrozumieć, jakich to papierosów domaga się Sierczyk. Zmuszona do przerzucenia zapasów tytoniu, odwraca się, a opryszek zdejmuje z haka za jej plecami tęgi połeć boczku, chowa go pod płaszczem i najspokojniej wychodzi. Żołnierz chce w pierwszej chwili zatrzymać złodzieja, dostrzega jednak drugi połeć, zabiera go i pędzi śladem Sierczyka.
Biedna babina szamoce się, by znaleźć klucz, zamknąć sklepik i pobiec ze skargą do prowadzącego transport sierżanta. Ten odprawia ją krótką uwagą:
– Ciesz się, durna, że żyjesz. Nie wiesz, że teraz wojna?
Płyniemy dalej pod flagą ciemnej gwiazdy. W Samarze pozwalają nam co prawda zjeść obiad w niezłej restauracji dworcowej, lecz w ogóle nie wiedzą, dlaczegośmy się tu wzięli i co z nami robić. Jesteśmy świadkami zabawnej sceny. Służbowy oficer żąda od naszego sierżanta urzędowych papierów z Warszawy, a ten ma tylko spis imienny nagryzmolony w baraku praskim. Sprawa idzie do miejscowego urzędu gubernialnego, który ni stąd, ni zowąd, odprawia nas aż do Taszkientu.
_________________
A. Gudzowaty w rozmowie z Michnikiem: "Jedni są w obozie amerykańskim, drudzy w rosyjskim, trzeci w brytyjskim, niemieckim, francuskim - k... - nikogo nie ma w obozie polskim."
 
     
bateria helska 
NaczDyrDUPS
Yogibabu w trakcie leżakowania


Dołączył: 30 Sty 2006
Posty: 8566
Skąd: z Boforsa
Wysłany: Wto 05 Cze, 2012 01:29   

W Taszkiencie:

Cytat:
W Taszkiencie wiedzą o nas również mało jak dotąd wszędzie. Policja miejscowa nie ma podstaw, by nas wsadzić do kryminału. Zrównani z jeńcami wojennymi, zostajemy osadzeni w koszarach czwartego pułku piechoty, a więc w samym środku miasta. Wybór miejsca odosobnienia mógł być celowym, jeśli chodziło o nas, jeńców cywilnych, ale nie zdołał ustrzec miasta przed przebiegłą szajką. Niewysoki gliniany mur można było przesadzić bez trudu. „Czasowoj” puszczał przez bramę za parę kopiejek.
Cóż więc zostało nam, którzyśmy, pełni godności, oczekiwali przywrócenia należnych nam praw? Juści, że liczyć gwiazdy na wyiskrzonym niebie, wysyłać alarmujące listy do Królestwa i dowiadywać się, czy naprawdę mieszka w Taszkiencie parę tysięcy tajemniczych rodaków. Coś w tym musiało być, skoro na pobliskim bazarze, dokąd jednak wypuszczano nas w towarzystwie żołnierzy, można było spotkać paniusie gwarzące po polsku aż miło. Jeden z naszych zdołał się nawet dowiedzieć, że jest tu kościół katolicki, Dom Polski, a w nim i szkółka. Zwróciliśmy się i tam – odpowiedzi nie było. Tymczasem nieosiągalna ojczyzna dała o sobie znać z bezpośredniego pobliża. Gdy bowiem prowadziliśmy na podwórzu z Jaraczem „nocne rodaków rozmowy”, doleciała nas z sąsiedniego budynku piosenka:

W dzień marcowy i ponury
Z cytadelnej idą góry
Szeregami lwowskie dzieci,
Idą tłumić się po świecie...

Okazało się, że tuż obok przebywają wzięci do niewoli żołnierze trzydziestego pułku piechoty zwanego Lwowskie Dzieci. Wśród nich kilku „jednorocznych”. Młodzi, jak wiadomo, również mocno przejmują się niedolą, jak zapominają o niej, spotkawszy bratnie dusze. Przez kilka następnych dni nie wychodzimy z baraku lwowiaków. Radość spotkania nie trwa jednak długo, gdyż lwowską brać przeniesiono do obozu „troicki łagier”, w którym skupiono wszystkich niemal jeńców wojennych zesłanych do wschodniego Turkiestanu. „Łagier”, jak opowiadano, był obszerny, malowniczo położony na górskim zboczu. Dołem biegła wartka rzeka Czyr Czyk. Przyjaciele nasi cieszyli się bardzo, że opuszczają obrzydliwe i duszne koszary.
Ilu ich pozostało przy życiu? „Tricki Łagier” to, obok Tockoje pod Orenburgiem, haniebna karta rosyjska w pierwszej wojnie światowej. Ze skupionych w Troicku piętnastu tysięcy jeńców zmarło w przeciągu kilku miesięcy ponad cztery tysiące na tyfus plamisty. Wieść o obozie śmierci dotarła jakimiś drogami aż do Petersburga, tak iż w marcu 1915 przybyła na miejsce księżniczka Tatiana z przedstawicielami Czerwonego Krzyża. Pozostałych przy życiu jeńców przeniesiono z zawszonych baraków pod namioty i rychło rozrzucono po różnych miejscowościach.
_________________
A. Gudzowaty w rozmowie z Michnikiem: "Jedni są w obozie amerykańskim, drudzy w rosyjskim, trzeci w brytyjskim, niemieckim, francuskim - k... - nikogo nie ma w obozie polskim."
 
     
bateria helska 
NaczDyrDUPS
Yogibabu w trakcie leżakowania


Dołączył: 30 Sty 2006
Posty: 8566
Skąd: z Boforsa
Wysłany: Śro 06 Cze, 2012 23:37   

O stosunkach polsko-talibskich:

Cytat:
W karawansarajach starego miasta (Taszkientu - b.h.) obozują całe watahy koczowników. Żadna z linii tramwajowych nie przecina odosobnionej dzielnicy. Jest tu ciasno i duszno. Pachnie baranim łojem i ziołami. Sklepy tutejsze nie wykładają towaru na zewnątrz. Pamięć o rabunkach, dokonanych w czasie rosyjskiego podboju, nauczyła tubylców strzec swego dobra przed okiem człowieka z północy. Nikt też nie wie, ile towaru kryje się w głębokich i mrocznych schowkach starego miasta. Jeśli coś rozbraja nieufność ludzi tutejszych, to słowo „Polani”.
– Słuchaj no – pytam raz jednookiego Taliba, co to ma antykwariat u brzegu sartowskiej „starówki” – czy ty wiesz, kim są ci „Polani”?
– Gdybym nie wiedział – łypnął chytrym oczkiem – oszukiwałbym tak samo Polaków, jak oszukuję Rosjan.
Talib, miałem się o tym sam przekonać, był wzorem uczciwości w stosunku do polskich klientów.
_________________
A. Gudzowaty w rozmowie z Michnikiem: "Jedni są w obozie amerykańskim, drudzy w rosyjskim, trzeci w brytyjskim, niemieckim, francuskim - k... - nikogo nie ma w obozie polskim."
 
     
Ignac
członek władz krajowych
na fot.: Tadeusz Reytan


Pomógł: 6 razy
Dołączył: 08 Sie 2011
Posty: 7021
Skąd: Wiadoma rzecz - Stolica!
Wysłany: Śro 06 Cze, 2012 23:40   

Ło, to już w ów czas mieli Talibów tamże?
 
     
bateria helska 
NaczDyrDUPS
Yogibabu w trakcie leżakowania


Dołączył: 30 Sty 2006
Posty: 8566
Skąd: z Boforsa
Wysłany: Sob 09 Cze, 2012 07:29   

Cytat:
Rola mile widzianego łazika dokuczała mi jednak coraz bardziej. Z Moskwy dochodziły co prawda wieści, że czynią tam starania, aby inteligentniejszych zesłańców polskich skupić tam czy też w Kijowie, lecz czekaj babka latka... Przypominam sobie, że niedawno jeszcze poduczyłem się tego i owego w politechnice. Ktoś doradza mi, bym spróbował szczęścia w oddziale budowy dróg i mostów urzędu kolonizacyjnego, którego prezesem głównym jest rodak Poniatowski. Ni urząd, ni pan prezes nie pociągają mnie. Chodzi przecież o osiedlanie w Turkiestanie przybyłych z Rosji chłopów, Poniatowski zaś nie cieszy się dobrym mniemaniem tutejszych Polaków. Pan prezes wita mnie aż nadto powściągliwie. Po polsku rozmawiać nie chce, a przyjęcie mnie jako kontraktowego pracownika uzależnia od zezwolenia gubernatora taszkienckiego obwodu. Pan gubernator, u którego stawiam się osobiście, palnął parę krzepkich frazesów o bratnich narodach słowiańskich i obiecał zawiadomić Poniatowskiego o pozytywnym wyniku posłuchania.
Biuro budowy dróg, do którego się z kolei zgłaszam, świeci pustkami, gdyż technicy przebywają na robotach. Jest natomiast kierownik biura, nerwowy, a wesoły, pan Emanuiłow.
– Wiem, wszystko wiem – uprzedza mnie. – Zatrudnię pana chętnie, bo mi co chwilę zabierają kogoś do wojska. Ale co pan umie?– Przypatruje mi się domyślnie, jakby chciał zachęcić do przechwałek.
– Nic – odpowiadam.
– Jak to – zdumiał się – Słyszałem, że pan coś studiował.
– Tak. Architekturę na Politechnice wiedeńskiej... Teorię głównie i początki konstrukcji.
– I pan mówi, że to nic! W tym kraju, drogi panie, jest to bardzo dużo... trudno, wyślę pana próbnie do Dżunusz Kała. Miejsce paskudne... chyba, żeby pan poczekał do jesieni.
– Pojadę. Choćby jutro.
_________________
A. Gudzowaty w rozmowie z Michnikiem: "Jedni są w obozie amerykańskim, drudzy w rosyjskim, trzeci w brytyjskim, niemieckim, francuskim - k... - nikogo nie ma w obozie polskim."
 
     
wachmistrz 
sympatyk


Dołączył: 12 Paź 2011
Posty: 24
Skąd: Międzymorze
Wysłany: Nie 10 Cze, 2012 12:40   

Ignac napisał/a:
Ło, to już w ów czas mieli Talibów tamże?
wydaje się że "Talib" to po prostu "uczeń szkoły koranicznej"
_________________
"Tel parle de la guerre qui ne sait ce qu'elle est/Je vous jure mon âme que c'est un piteux faict"
 
     
bateria helska 
NaczDyrDUPS
Yogibabu w trakcie leżakowania


Dołączył: 30 Sty 2006
Posty: 8566
Skąd: z Boforsa
Wysłany: Pon 11 Cze, 2012 15:28   

O robotach inżynierskich:

Cytat:
Sława mego inżynierskiego imienia rozniosła się widocznie dość szybko po okolicy, gdyż mój „dienszczyk” Cwiek dotarł aż do mojej samotni z wiadomością, że szuka mnie jakiś człowiek przybyły ze stepu. Wychodzę na trakt. Widzę dwukonną linijkę, a na niej wąsacza, że lepszego nie znaleźć wśród podlaskich szlagonów.
– Pan jest ten inżynier z Warszawy? – podjeżdża.
– Dziesiętnik, chciał pan powiedzieć.
– Jaki tam dziesiętnik! Wszyscy wiedzą, kim pan jest.
– O cóż chodzi? – widzę, że nie ma się co spierać o tytuły.
– Mam tu na stepowych „bugrach” dwieście dziesięcin ziemi. Złoto nie ziemia. Trzeba ją tylko nawodnić. Niech mi pan zrobi projekt. Przyjadę jutro po pana. Obejrzy pan, umówimy się, i sprawa skończona.
O ruchach wód miałem już niejakie pojęcie, gdyż prowadzenie drogi przez topiel nauczyło mnie operować kanałami. Oględziny wypadły zachęcająco. Pola Kraśnickiego, dotąd bezpańskie, zalegały brzeg strumienia, wciętego głęboko w step. Zakupiłem w Taszkiencie niemiecki podręcznik o technice nawadniania i, studiując go, wyjeżdżałem raz po raz do Kraśnickiego na pomiary.
Przypadek chciał, że w tym samym czasie trzej tubylcy prowadzili kanał powyżej chutoru Kraśnickiego. Jedynym ich mierniczym narzędziem były cztery trzcinki, z których jedna zgięta w pałąk. Zaciekawiony, zawiązałem z nimi znajomość i przekonałem się, że słowo „polani” miało i w stepach duże znaczenie. Najstarszy wyjaśnił, że wytyczają kilkunastokilometrowy kanał o niewielkim spadku. Chcąc sprawdzić dokładność ich sposobu, przeszedłem część trasy z niwelatorem. Ścisłość pomiaru zdumiała mnie. Z czasem miałem się dowiedzieć, że w Turkiestanie działają nadal kanały nawadniające, zbudowane przed tysiącem lat.
Gdy projekt mój był gotów, a wynajęci „mardakiery”, czyli robotnicy ziemni, wykopali sieć kanałów, musiałem jeszcze Kraśnickiemu dopomóc w zmontowaniu pompy tłoczącej wodę na jego pagóry. Gdyby niejeden z Tyrolczyków, doskonały mechanik, nie podjąłbym się tego zadania. Na uroczyste uruchomienie całego urządzenia pojechałem z duszą na ramieniu. Kraśnicki zdążył zabić już i przyprawić barana i zakupić baryłkę wina oraz gąsior wódki. „Madam” upiekła pierogi. Stoły ustawiono pod gołym niebem w pobliżu głównego kanału. Gdy mój Tyrolczyk zapuścił silnik pompy, dłoń ma dzierżąca kielich zadrżała. Lecz oto zabulgotało i... woda jęła wypełniać kanały.
W panu Kraśnickim zagrała widocznie krew przodków, zaporoskich Kozaków, gdyż wygłosił przemówienie na chwałę stepu, a na pohybel całemu światu. Potem zaś potoczyły się pierogi, szaszłyki i butelki, śpiewy, tańce z prysiudami. Rozpalone łby chłodził wietrzyk, bujający po otwartej przestrzeni. Groźne kundle miażdżyły w zębach nie dogryzione kości baranie. Głęboki namiot nieba iskrzył się migotliwymi gwiazdami. Nad ranem pan Kraśnicki był tak pijany, że wypłacił mi tylko połowę obiecanego wynagrodzenia.
_________________
A. Gudzowaty w rozmowie z Michnikiem: "Jedni są w obozie amerykańskim, drudzy w rosyjskim, trzeci w brytyjskim, niemieckim, francuskim - k... - nikogo nie ma w obozie polskim."
 
     
tnega
członek zarządu organizacji powiatowej


Dołączył: 08 Wrz 2005
Posty: 1134
Skąd: zza winkla
Wysłany: Śro 13 Cze, 2012 11:06   

Piękny jest ten wątek!
_________________
shadow dancer
 
     
bateria helska 
NaczDyrDUPS
Yogibabu w trakcie leżakowania


Dołączył: 30 Sty 2006
Posty: 8566
Skąd: z Boforsa
Wysłany: Pią 15 Cze, 2012 03:15   

Mrożąca krew w żyłach historia miłosna:

Cytat:
mój sartowski „padriadczyk” wypatrzył sobie córkę bogatego kupca z Kujlugu. Kujlug ów było to niejako dawne gospodarcze przedpole Taszkientu. Rozsiadły szeroko nad rzeką Czyr u jedynego na niej mostu, skupował towar od podążających ku miastu karawan i w zamian zaopatrywał stepowe osiedla w odzież i narzędzia. Stąd bogactwo i wyniosłość tamtejszych kupców.
Dziewczyna odwzajemniała miłość naszego chłopaka, lecz rodzice jej nie chcieli słyszeć o związku z dorabiającym się młodzikiem. Strapiony ulubieniec głowił się co począć, gdy oto jednej nocy panna przekradła się przez most, przybyła pieszo do naszego obozu i zniewoliła swego wybrańca, jak i nas, do zajęcia się jej losem. Sprawa łatwą nie była. Kto znał ówczesny obyczaj tubylców, wiedział jak śmiałym, szalonym wręcz, był postępek dziewczyny.
Nie zapomnę tych kilku dni, kiedy to odrętwiały obóz ożył nagle, jak gdyby spotkała go niezwykła, radosna wieść. Ludzie, którzy nie znaczyli nic, mogli się naraz ująć za kimś innym i może nawet zaważyć na jego losach. Toteż jeńcy, jak jeden mąż, stanęli po stronie kochanków. Po nocach wystawiali straże, aby dziewczyny nie porwała rodzina. Tymczasem wiadomości zza rzeki przychodziły złe. Kujlug ze swej strony obstawił most i brody rzeczne, a wysłannicy jego docierali do sąsiednich nam wsi. Położenie zarządu obozu stawało się kłopotliwe, bo ostatecznie nie było powodu wtrącać się w prywatne życie Sartów. Oddać dziewczynę rodzinie znaczyło skazać ją na dożywotnią udrękę. Najlepiej byłoby może odstawić kochanków do starego miasta w Taszkiencie, gdzie pewien mułta obiecał podobno dać im ślub. Ale jak to zrobić?
Sprawę rozwikłał nasz sierżant Sybirak.
– Toż – powiada – wysyłamy raz po raz chorych do taszkienckiego szpitala. Ubierzmy młodych w austriackie mundury, dodajmy paru zdechlaków jenieckich, ja siądę na koźle z karabinem w ręku i... niech który do nas podejdzie!
Przejechali. „Padriadczyk” mój przybiegł rychło uszczęśliwiony z wiadomością o zawartym małżeństwie. Po paru tygodniach podziękował nam za pracę, gdyż rodzice dziewczyny musieli uchylić czoła przed powagą mułły i przyjąć młodych do społeczności dumnego Kujlugu. Gdym w miesiąc później przejeżdżał przez to osiedle, z dużej „Czajchany” wybiegł nasz „podopieczny" i zaprosił mnie na „kumys”, szaszłyk i „lepioszki”.
_________________
A. Gudzowaty w rozmowie z Michnikiem: "Jedni są w obozie amerykańskim, drudzy w rosyjskim, trzeci w brytyjskim, niemieckim, francuskim - k... - nikogo nie ma w obozie polskim."
 
     
bateria helska 
NaczDyrDUPS
Yogibabu w trakcie leżakowania


Dołączył: 30 Sty 2006
Posty: 8566
Skąd: z Boforsa
Wysłany: Wto 19 Cze, 2012 16:38   

"Figlowanie" z Figielskim:

Cytat:
W mieście powstawały już rady robotników i żołnierzy. Samozwańcze oddziały do walki z kontrrewolucją myszkowały po domach za łupem. W kilka miesięcy po zjeździe nie znany nikomu marynarz zwołał wiec i ogłosił wyjątkowy, rewolucyjny stan. W ślad za tym pierwszy zjazd rad robotników i żołnierzy powołał do życia radę komisaryczną Turkiestańskiej Socjalistycznej Republiki. Przewodniczącym jej został bolszewik polski nazwiskiem Figielski, zaś jednym z zastępców stary pepeesowiec, mechanik Piaskowski.
Jakżeż się to stało? Otóż tak zwana rewolucja październikowa została dokonana w Taszkiencie bez łączności z partyjnymi ośrodkami na północy. Przez dzikie pola orenburskie przedarł się być może niejeden emisariusz, lecz żaden z przybyłych nie był dość wpływowym partyjniakiem, by stanąć na czele turkiestańskiego rządu. Od października aż do roku 1919 republika turkiestańska występuje jako osobna i samodzielna jednostka państwowa.
Figielski, dawny członek SDKPiL, obkuty marksista i człowiek wykształcony (ostatnio był nauczycielem matematyki w Bucharze), zawdzięczał karierę polityczną wspomnianemu właśnie brakowi odpowiednich przywódców. Poparty przez bolszewików miejscowych – Kaczurinera i Kamylina – stał się główną osobą bolszewickiej części rady komisarzy. Piaskowski, przyjaciel jego z dawniejszych lat, pozostał mu wierny i teraz.
Rozdźwięku, jaki wytworzył się w pospiesznie wybranej radzie komisarzy, nie doceniali ani Rosjanie, ani tym mniej Polacy. Tak czy owak obecność dwu Polaków w komisarycznym rządzie Turkiestanu podważała dalszą działalność w duchu uchwał zjazdu. To, co miało być nam nadrzędne dostawało się teraz pod wpływ obcy i wrogi. Figielski, który do rewolucji nie utrzymywał żadnych stosunków z Polonią, nie stanowił jeszcze wielkiego wyłomu w solidarnym froncie. Gorzej było z Piaskowskim. Ten miał wpływowe stanowisko w osiedlu przydworcowym. Trudno się więc dziwić, że towarzysz Piaskowski stał się solą w oku Polaków zgrupowanych dokoła Domu Polskiego. Im mniej o nim dotychczas wiedziano, tym większe pole do popisu mieli teraz złośliwi plotkarze.
W ten oto czas obrzmiały niebezpieczeństwami ktoś rozumny i troskliwy o los Polaków, może i sam Piaskowski, zwołał publiczne zebranie w biedniejszej dzielnicy miasta. Porządku obrad nie podano. Poszeptywano za to, jakoby Piaskowskiemu i jego zwolennikom chodziło o powołanie do życia takiego rzeszenia Polaków, które by się stało narzędziem polityki rewolucyjnej doby. Mało kto zrozumiał gest Piaskowskiego jako wyciągnięcie ręki. Zarząd Domu Polskiego zebranie zbojkotował i nawet człowiek tak bystry, jak Kociszewski przestrzegał mnie, bym się nie dał wziąć na komunistyczną przynętę.
Przekonany, że chodzi o akt dobrej woli, poszedłem posłuchać, co też powie domniemany renegat. Zastałem pełną salę, a w niej tylko paru znajomych. Gdy jednak Piaskowski, poznany na zjeździe, powitał mnie życzliwie i przypomniał zebranym me wystąpienia, uczułem że nie mogę być tylko obserwatorem i że muszę wziąć pewną odpowiedzialność za to, co się tu stanie. Programowe przemówienie Piaskowskiego zawierało rzecz prosta obowiązujące hasła dnia; brzmiało jednak troską o los polskich tułaczy. W pewnej chwili ktoś wspomniał o Syberii i zesłanych tam bojownikach o wolność Polski. Rzucona mimochodem wzmianka pobudziła mnie do owego spięcia myśli, które w okolicznościach zdawałoby się beznadziejnych znajduje drogę wyjścia. Przemówienie moje, choć nie przygotowane, było chyba najszczęśliwszym mym występem publicznym. Czy było szczere? Tak, jeśli chodzi o poryw; nie, gdyż wniosek końcowy, aby natychmiast powołać do życia PPS-Frakcję Rewolucyjną był chwytem taktycznym. Nikt przecież na sali nie wiedział, że Frakcja za główne zadanie głosiła zbrojną walkę o niepodległość Polski, zaś przywódcą jej był Komendant Piłsudski. Zaskoczone wnioskiem zebranie ważyło się w niepewności, gdy w prostych słowach poparł mnie Stanisław Piesiewicz, przybyły z frontu żołnierz, a późniejszy towarzysz doli i niedoli. Zbawcze pomysły nie przechodzą bez następstw, nieraz uciążliwych. Zebrani nie tylko wpisują się na listę członków nowej organizacji, ale wybierają mnie jednomyślnie jej prezesem. Piaskowski oznajmia mi, że tym samym stałem się automatycznie członkiem taszkienckiej rady robotników i żołnierzy. Opuszczam zebranie oszołomiony i świadom kłopotów, które włożyłem sobie na barki. W domu mam żonę spodziewającą się dziecka.
_________________
A. Gudzowaty w rozmowie z Michnikiem: "Jedni są w obozie amerykańskim, drudzy w rosyjskim, trzeci w brytyjskim, niemieckim, francuskim - k... - nikogo nie ma w obozie polskim."
 
     
bateria helska 
NaczDyrDUPS
Yogibabu w trakcie leżakowania


Dołączył: 30 Sty 2006
Posty: 8566
Skąd: z Boforsa
Wysłany: Sob 23 Cze, 2012 20:14   

Turkmeni vs. Czerwoni:

Cytat:
Jak oddać obraz zamętu, jaki się wytworzył w Turkiestanie po październiku 1917 r.? Przewrót spowodowała nieduża stosunkowo grupa Rosjan skłóconych wewnętrznie. Jedynym ośrodkiem rewolucji, który coś ważył, był Taszkient. Ludność tubylcza zalegająca ogromne obszary kraju odniosła się do przewrotu obojętnie, a w pewnej mierze i wrogo, skoro rozkład aparatu policyjnego i wojskowego obudził drzemiące w stepach nadzieje wyzwolenia spod obcego jarzma. Na północy grasowały nieustannie buntownicze oddziały Kozaków, do Persji wtargnęła okupacyjna armia angielska pod dowództwem generała Mallsona i zagrażała wyraźnie Turkiestanowi. Na przełomie lat 1918 i 1919 wojska angielskie weszły do zachodniego Turkiestanu i zajęły jego stolicę – Aschabad. Przypomnijmy wreszcie, że na czele rady komisarzy, czyli rządu młodej socjalistycznej republiki, stanął Polak Figielski. Pytanie: w jaki sposób bolszewizm utrzymał się w Turkiestanie? staje się w tych warunkach łamigłówką. Pewne okoliczności należałoby jednak wyjaśnić.
O bierności znacznej części społeczeństwa rosyjskiego wspomniałem wyżej. Rosjanie nie byli jednak gospodarzami kraju.
Podbili go orężem, zorganizowali policyjnie, lecz władza ich nie sięgała nigdy do wszystkich zakątków tej ziemi. Nie wszyscy Turkmeni pamiętali dzieje Uzbek Chana czy Tamerlana i jego następców, lecz wszyscy chyba nienawidzili Rosjan. Prawda, że tacy Tadżykowie stanowili grupę obyczajowo i rasowo odrębną; prawda, że i Kirgizi stanowili bierny raczej żywioł, ludność jednak skupiona dokoła głównych ośrodków kraju jak Kokand, Taszkient, Samarkanda, Buchara i Aschabad była położenia swego świadoma, z usposobienia bitna i w dążeniach zwarta. Zdawałoby się więc, że powstanie tubylców miało w okresie tym wszelkie widoki powodzenia. Przywódców nie brakło. Jergasz Baj wszczął ruchy buntownicze już z początkiem roku 1918. Gdy – przytaczam wersję rosyjską – padł w walce ze ścigającym go oddziałem rosyjskim, dowództwo basmaczy przejął Madamin Bek, człowiek żelaznego hartu i fantastycznej odwagi. Nie moja rzecz oceniać tak nieuchwytnych bohaterów jak atamani basmaczy. W czasach, o których piszę Madamin był jednak na ustach ludu. Wspomnienie o nim działało jak skra.
Słabe i naprędce tworzone oddziały Czerwonej Armii turkiestańskiej republiki nie uporałyby się z Madaminem, gdyby nie przyszedł im z pomocą głód. Ten, na przełomie wspomnianych lat, uderzy przede wszystkim w najbardziej odległe i niedostępne osady. W dalekich stepach i na pogórzu wymierały całe wsie. Kto ocalał, podążał ku miastom i dolinom rzek; niósł ze sobą rozpacz, panikę i obezwładniał tych, których klęska oszczędziła. W okresie zamętu statystyka niewiele może uchwycić, nikt więc nie ustali, ile tysięcy Turkmenów zginęło w owe dni.
_________________
A. Gudzowaty w rozmowie z Michnikiem: "Jedni są w obozie amerykańskim, drudzy w rosyjskim, trzeci w brytyjskim, niemieckim, francuskim - k... - nikogo nie ma w obozie polskim."
 
     
bateria helska 
NaczDyrDUPS
Yogibabu w trakcie leżakowania


Dołączył: 30 Sty 2006
Posty: 8566
Skąd: z Boforsa
Wysłany: Wto 26 Cze, 2012 03:58   

Ostatni cytat z "Patrząc wstecz":

Cytat:
Właściwością czasów zamętu jest, że pracujący podziemnie ludzie trafiają do siebie na pół cudownym sposobem. Tak więc i Madamin, czy też jego taszkiencki sztab, musiał skądś wyniuchać, że Polacy pozbywają się broni, a jednym z nich jestem ja. Kim był człowiek, który pewnego dnia odszukał mnie, aby się dowiedzieć czegoś bliższego o mnie, o Polakach, o broni? Próżność podsuwała mi nieraz myśl, że był to sam Madamin Bek. Skupiony i zwarty, o przenikliwym spojrzeniu i zastanawiających niedopowiedzeniach, nie był z pewnością pierwszym z brzega. Łącznik za to, którego mi przysłał, mógł się przyśnić w niedobrą godzinę. Rosły, z krótka przystrzyżony, o spojrzeniu przebiegłym a zbójeckim, przypominał Azerbejdżanina, Osetyńca może. Podniszczony ubiór polowy, wysokie buty, zdradzały, że przebywał częściej w polu niż w mieście. Doświadczyłem rychło jak zręczny i zuchwały był agent Madamina.
Pewnego dnia zjawił się u mnie dzielny kapitan nazwiskiem Dusza. Oświadczył krótko, że musi jak najprędzej przedostać się na północ do polskich wojsk, a nie wie, komu sprzedać za gotówkę dwa karabiny, nagan i nieco amunicji. Wypłaciłem z góry należność, nabyty arsenał schowałem w szafie i czekałem. Wysłannik basmaczy pojawił się jak zwykle, broń dokładnie obejrzał, cenę ustalił i oznajmił, że przybędzie drugiego dnia rankiem odebrać zakup i należność zapłacić. Czas był najwyższy, gdyż po mieście krążyło mnóstwo łapaczy, w domu zaś miałem ciężarną żonę i jej siostrę. O umówionej porze furtka podwórza otwarła się i groźny gość pojawił się w towarzystwie – milicjanta. Prowokator... zmroziło mnie.
– Dawajtie arużje – usłyszałem. Zapierać się nie było sposobu. Fachowiec mój broń odebrał, jeden karabin zarzucił na ramię, drugim karabinem i naganem obdarzył milicjanta, po czym wyliczył mi skrupulatnie należność w niezmiernie brudnych i cuchnących, ale prawdziwych banknotach. Widząc zrozumiałą grę kolorów na mojej twarzy, uśmiechnął się i dorzucił:
– Zląkłeś się, co? Przepłaciłem milicjanta, bo przecież nie będę łaził po mieście z dwoma karabinami i walizką amunicji.
Spokojnych nocy, mimo tego, nie miałem. Raz jeden tylko brałem udział w posiedzeniu rady żołnierzy i robotników. Chodziło mi nie tyle o widowisko, ile o poznanie komisarza Figielskiego. Ten uśmiechnął się znacząco usłyszawszy, że stoję na czele PPS-FR. Nie bacząc na posiedzenie, poprosił mnie do swego gabinetu. Po kilku minutach zauważyłem, że jest znużony odpowiedzialnością i jak gdyby zniechęcony wysokim a nieoczekiwanym stanowiskiem.
– Ja proszę pana nie myślę długo tego piastować. Nim ustąpię, chciałbym jednak skreślić zarys konstytucji turkiestańskiej republiki. Nie widzę niestety ludzi, którzy mogliby to za mnie uczynić. Fantastyczne czasy... Czy pan wie, że w pracy nad konstytucją pomaga mi paru waszych jeńców, prawników z Galicji?
Kim byli doradcy Figielskiego, nie pytałem. Przypuszczam, że jednym był znany mi adwokat Drozdowski, który w czasie rewolucji sprawował funkcje sędziego kryminalnego. Zapytany przeze mnie, na jakim kodeksie się wzoruje, odpowiedział, że na jedynym, który zna, to jest na austriackim.
Figielskiego spotykałem jeszcze parokrotnie i to w coraz większej rozterce. Huragan rewolucyjny miotał nim z miejsca na miejsce, z zadania na zadanie. Tak więc spotkałem go jednego dnia na troickim trakcie. Wypoczywałem właśnie w czajchanie, gdy od miasta podjechał oddział zbrojnych z Figielskim na czele. Kiedy mnie ujrzał, zsiadł z konia i spoczął obok.
– Dokąd to? – pytałem.
– Ach, panie! Ścigamy tego Madamina. Miał się tu gdzieś pojawić.
Śmieszne to przedsięwzięcie, pomyślałem, gdy matematyk usiłuje schwytać syna stepu.
– Czy, drogi panie, nie zabrnął pan za daleko? – spytałem.
– Może i tak. Ale wycofać się nie sposób.
Było to ostatnie nasze spotkanie. Figielski, owszem, spisał konstytucję nowej republiki, rada ją uchwaliła, lecz nie zdołała wprowadzić w życie, gdyż odnośny akt znalazł się rychło na bruku Taszkientu wraz z ciałem jej autora.
_________________
A. Gudzowaty w rozmowie z Michnikiem: "Jedni są w obozie amerykańskim, drudzy w rosyjskim, trzeci w brytyjskim, niemieckim, francuskim - k... - nikogo nie ma w obozie polskim."
 
     
bateria helska 
NaczDyrDUPS
Yogibabu w trakcie leżakowania


Dołączył: 30 Sty 2006
Posty: 8566
Skąd: z Boforsa
Wysłany: Wto 03 Lip, 2012 16:41   

Na zachętę dłuższy fragment początkowy "Pątnika Karapeta":

Cytat:
Pojawieniu się pana Kiwacza na horyzoncie azjatyckim towarzyszyły okoliczności niezwykłe. Pewnego bowiem dnia, jeszcze w zaraniu wojny światowej, zaalarmowano wszystkie taszkienckie komitety pomocy dla ofiar wojny, że w kryminale na Moskiewskiej znalazł się jakiś niebywały patriota. Uruchomiono sekretarzy i z kilku oficjalnych źródeł zaczerpnięto parę sprzecznych relacji. Według jednych miał być to oficer tureckiej armii, według drugich bezpaszportowy Galicjanin, według trzecich ”szpion” niemiecki, z dawna już grasujący na Wschodzie. Zarządy odbyły wobec tego parę poufnych zebrań i orzekły, że sprawa jest nieczysta. Z kolei więc odbyła poufne zebrania opozycja wygnańcza i postanowiła wnieść sprawę na walne zebranie. Zawezwano delegata z Moskwy. Ten zaś zjadł trzy oficjalne obiady i orzekł, że zarzuty stawiane aresztantowi nie są dostatecznie udowodnione. Potem zakupił mszę w parafialnym kościele i wyjechał. Natychmiast po jego wyjeździe gruchnęła wieść, że więźnia stanu obalił tyfus głodowy. Opozycja urosła w siłę i przy herbatce na plebani zaśpiewała: „O cześć wam, panowie magnaci”. Prezesi zbledli i zwołali poufne zarządy. Nazajutrz stu nieskazitelnych i jeden żonaty z sierotą po policmajstrze ruszyło z delegacją do gubernatora. „Jego prewoschoditielstwo” przyjęło ich kordialnie i oświadczyło, że sprawa ta nie jest warta wyjedzonego jajka i jeżeli tylko każdy delegat poręczy za więźnia majątkiem i głową, to „gospodin” Kiwacz może choćby jutro opuścić kryminał. Delegaci spojrzeli to na gubernatora, to na siebie, to za okna, gdzie zgromadzony pod drzewami chór wygnańczy nucił murmurando „O cześć wam, panowie”... I podpisali... Były to bowiem czasy wielkiego patriotycznego napięcia, gdy nikt nie wahał się ręczyć majątkiem i głową za sprawę, która nie była warta „wyjedzonego jajka”.
Z tą chwilą rzecz ucichła raz na zawsze. Albowiem ułaskawiony znieważył wszystkich swoim doskonałym wyglądem i uśmiechem człowieka wysoce z życia zadowolonego. Przyznano mu co rychlej odczepne z kasy zapomogowej – wziął trzy razy tyle, zjadł po jednym obiedzie u każdego członka zarządu i usunął się z dystynkcją. Raz jeszcze zwrócił na siebie uwagę, gdy starając się o pensję jeńca–oficera, pojawił się na ulicach w mundurze oficera carsko–królewskiej armii. Zrzucił go jednak natychmiast, gdy pensję przyznano mu w rzeczywistości. Później przechodził koleje rozmaite, wskutek czego nie cieszył się ustaloną opinią. Kiedy chodził po mieście, dziwiono się, dlaczego nie siedzi w kryminale, gdy zamknięto naprawdę – zachodzono w głowę, za co.
W zasadzie zaś był to „kombinator”. Niedołęga na prostej drodze; mistrz, gdy chodziło o wydostanie się z rowu. W zaraniu lat „kiwnął” już (jak się sam chwalił) matkę swą, urodziwszy się o dwa miesiące za wcześnie. Po tym szczęśliwym początku wszystko szło mu jak z płatka. Kiwał całe życie, aż się dokiwał do wojny. Wtedy „kiwnął” Austrię, wzgardziwszy służbą frontową, i „wystawił” Rosję carską, aby jako jeniec wojenny pobierać pensję oficerską, później Rosję bolszewicką, gdy „łykał” zapomogi z komitetu „innostrannych” komunistów. Zdaje się nawet, że dopiero w niewoli zakwitły w pełni jego wspaniałe talenty.
– He! He! Panie ładny! W tym kraju można żyć! – mawiał uśmiechnięty, spacerując po mieście z kwiatkiem w butonierce.
A jednak przyszła pora i na niego. Nieustająca rewolucja nie okazała się dlań szczęśliwym terenem. Trudno przecież kiwać tam, gdzie wszystko się kiwa. Gdy łącznie z tym wstręt do systematycznych zajęć stał się dostojeństwem ogółu (a Kiwacz nie znosił podobnych sobie), począł poważnie rozmyślać o ucieczce. Oczywiście tak długo, dopóki nie zaczęli myśleć o niej wszyscy. Wtedy błyskawicznie zmienił front i postanowił wyjechać legalnie.
Było to przedsięwzięcie niełatwe. Na dobrą sprawę dziesięćkroć trudniejsze od zwyczajnej ucieczki. Raz, że w ogóle nie wydawano przepustek za granicę, dwa, że uzyskanie przepustki nie dawało wcale prawa na wyjazd, a po trzecie, że nie można było nigdy przewidzieć, kto jeszcze zechce wziąć się za taki interes. Z ucieczką była rzecz prosta: brał ten, który złapał – tu, prócz niego, brał jeszcze ten, który dawał i puszczał, i ten, co pilnował, aby nie dawali i nie puszczali. Cóż mówić o tych, którzy widzieli, jak inni biorą.
Jednakże Kiwacz postawił na swoim. Poszedł tam, gdzie w ogóle nigdy nikomu nie wydawano przepustek, tj. do komisariatu zdrowia. Dokument, uzyskany przezeń, uderzał prostolinijną logiką. Komisarz zdrowia stwierdzał, że towarzysz Kiwacz, zasłużony pracownik rewolucji, musi natychmiast poprawić nadwątlone zdrowie w błotnych kąpielach południowego Kaukazu. Gdyby zaś nie mógł przedostać się tam przez białe fronty Zakaspijskiego Kraju, może jechać sobie okólnie przez Persję. Parę tysięcy kilometrów karawaną do kąpieli było co prawda pomysłem niezwykłym, nawet w rewolucyjnych stosunkach. Któż dbał jednak o trudności w owe czasy.
Uzyskawszy tak jedyny dokument, zaszył go sobie w spodnie, puścił wieść, że wyjeżdża do Moskwy, i wyjechał w stronę przeciwną, to jest do Aszchabadu. Ceniąc swobodę położenia, nie zakupił biletu ani nie zgłosił się do czerezwyczajki na stacji, lecz zaszył się po szyję w sianie na jednym z wozów, zmierzających na front zakaspijski. Okupił to, co prawda, dwukrotną eksmisją ze szczytu wozu na tor kolejowy, ale już w połowie drogi został prezesem sowietu pasażerów. Na stanowisku tym rozwinął żywą i pełną inicjatywy działalność. Zaraz przy wjeździe na pustynię Kara–kum odczepił i pozostawił na torze nieużyteczne już platformy z sianem, w następstwie rozebrał parę opuszczonych stacji na opał pod lokomotywę. Opuścił pociąg na dwie stacje przed Aszchabadem, aby ostatnie pięćdziesiąt kilometrów przekiwać się na wielbłądzie. Nie lubił zasiadywać się na żadnym, najbardziej nawet zaszczytnym stanowisku społecznym.
W mieście, oczywiście, „wsiąkł” i oddał się subtelnym studiom miejscowych stosunków. Uderzyła go więc od razu pewna pierwotność pojęć u organizujących się dopiero władz rewolucyjnych. Dzięki niej to wyleciał za drzwi, kiedy z dokumentem komisarza zdrowia zjawił się w miejscowym sowdepie. Dowiedział się co prawda zaraz za drzwiami, że czerezwyczajka wydaje bez utrudnień przepustki na przejście perskiej granicy, ale fakt ten zaostrzył tylko jego ostrożność do najwyższego stopnia. Pobiegł więc rychło do dowództwa zakaspijskiego frontu, aby na pierwszych drzwiach odczytać manifest, głoszący, że każdy pojmany w pasie granicznym z przepustką czy bez będzie postawiony pod ścianą.
Kiwają! – pomyślał sobie i dnia następnego udał się na bazar do jednookiego Karapeta, zaprzysiężonego znawcy przygranicznego pasa i patriarchy wszystkich łotrów turkiestańskiego kraju.
_________________
A. Gudzowaty w rozmowie z Michnikiem: "Jedni są w obozie amerykańskim, drudzy w rosyjskim, trzeci w brytyjskim, niemieckim, francuskim - k... - nikogo nie ma w obozie polskim."
 
     
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Nie możesz ściągać załączników na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Strona wygenerowana w 0,19 sekundy. Zapytań do SQL: 14