IVRP.pl Strona Główna IVRP.pl
polityka - militaria - kultura - podróże

FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  AlbumAlbum  DownloadDownload

Poprzedni temat «» Następny temat
Z pamiętnika Pana Miecia
Autor Wiadomość
Półkownik 
Stary Basior

Dołączył: 17 Gru 2005
Posty: 2968
Wysłany: Pią 09 Mar, 2007 10:27   Z pamiętnika Pana Miecia

Na wątku o cmentarzu w Drohobyczu wspomniałem o moim znajomym, który z tego miasta został wywieziony, wraz ze swą rodziną i innymi Polakami do Kazachstanu. Wichura i ZJ prosili o wklejenie jego wspomnień. Jest tego kiladziesiąt stron. Zatem rozpoczynam ten temat "w odcinkach".

Motto
Ja drugoj takoj stranu nie znaju
Gdie tak wolno dyszit cziełowiek



Nastał luty 1940 roku. Jak zawsze mroźny w moim rodzinnym mieście Drohobyczu pięknie położonym w polskich podkarpackich stronach. Wraz z zapadnięciem zmroku mróz tężał i nawet najwięksi rozrabiacy chowali się w swych rodzinnych domach, aby ogrzać się przy piecu. Zwłaszcza, że od wybuchu wojny, a już szczególnie od czasu przejęcia Drohobycza przez władze sowieckie i wkroczenia okupacyjnych wojsk sowieckich do naszego miasta coraz trudniej było o opał i nie zawsze w piecu paliło się przez całą dobę. Po kolacji jak zawsze nieco dokazując położyliśmy się spać. Mama zdmuchnęła lampę naftową, każde z nas ułożyło się wygodnie w łóżkach i po kolei zasnęliśmy. Nad Drohobyczem zapadła zwykła, zimowa noc. Dym z kominów wznosił się prościutką smużka do nieba. Zapanowała absolutna cisza.
Ze snu wyrwało mnie dzikie łomotanie do drzwi i okien.
„Odkrywaj, zdieś milicja, odkrywaj po bystrieje”.
Wrzask ochrypłych, żołdackich głosów i nadal nieustanny łomot kolbami karabinów do drzwi i okien. Stanąłem nie całkiem jeszcze rozbudzony i już porządnie wystraszony w koszuli nocnej na łóżku.
- Mamciu złota, taż co my nabroili, że do nas w nocy jak do jaskini zbójców łomocą.
Siostra zaczyna płakać, mama ją uspakaja, a jednocześnie idzie otworzyć wreszcie drzwi i do domu wpada banda starych żołdaków. Po wypustkach rozpoznałem, że to najgorsza z czerwonej swołoczy - NKWD
„Won – uchoditie iz doma”.
Mama chce coś z sobą zabrać, jakąś cieplejszą odzież, jakieś jedzenie.
„Nie nada, nie lzja, niczewo z saboj nie brat`, wsio połuczitie i skoro wierniotieś damoj” wydziera się starszy stopniem typ. Obok niego, również w uniformie stoi znany mi żyd z sąsiedniej ulicy, który często przychodzłl do nas na „wypytki”.
Mama mimo wszystko zaczęła się z nimi kłócić i na koniec pozwolili na upakowanie najbardziej potrzebnych rzeczy to tobołków. Bez tego pewnie byśmy tej „wycieczki”, która była przed nami, nie przeżyli.
„Szybko wrócicie do domu”. Te ich jak zawsze kłamliwe obietnice. Już nigdy więcej nie wróciłem do swego domu, w którym urodziłem się i w którym przeżyłem swoje pierwsze szczenięce 13 lat.
Wypędzeni z ciepłego domu na ulicę, cała nasza szóstka - ojciec, mama, dwóch starszych braci, siostra i ja, ledwie jak ubrani zostajemy wpychani kolbami karabinów do samochodu - budy. Nazywał się on w mowie potocznej „cziornyj woron” i nie wróżył nic dobrego. Pierwszy zrozumiał to mój ojciec. To chyba będzie Syberia, wygnanie. Te słowa podchwycili również nasi sąsiedzi, których obudził w tę okropną dla mnie noc harmider wraz z jego skutkami. Ci ludzie przeczuwali jak straszny los nas czeka i wiedzieli, że każdej następnej nocy taki „cziornyj woron” może przyjechać także po każdego innego. Mimo, że starałem się trzymać dziarsko także nie wytrzymałem i zacząłem beczeć. Krasnoarmiejcy, tak jak wypustki pokazały - enkawudziści - wyraźnie do tego byli przywykli, jak stalinowskie roboty bez serca i duszy upychali nas do tego samochodu zabierając niektórym z nas co większe węzełki z odzieżą i żywnością. Taradajka, cziornyj woron toczył się po nierównym bruku Drohobycza, co chwilę to gwałtownie hamując i przyspieszając tak, że wszyscy wpadaliśmy na siebie i co chwilę to kogoś słabszego trzeba było podnosić, aby przy następnym wstrząsie nie został przydeptany na podłodze. Wreszcie buda stanęła, otwarto drzwi i w szpalerze krasnoarmiejców przepędzono nas z samochodu do jednego z bydlęcych wagonów pociągu towarowego stojącego na bocznicy stacji kolejowej.
Nie byliśmy sami. Takich wypędzonych tej nocy rodzin jak nasza były dziesiątki i setki. Co rusz to pod wagony podjeżdżał kolejny „cziornyj woron” z którego do każdego wagonu upychano po dziesięć do czternastu rodzin, tak aby tylko drzwi udało się zasunąć i natychmiast zadrutować, abyśmy nie mogli ich otworzyć. Tak samo zaplecione drutem były okienniczki małych lufcików pod samym dachem wagonu. W wagonie zapanowała ciemność. Kobiety i dzieci cały czas szlochały. Okrzyki - sybir, zsyłka - krzyżowały się w powietrzu z nawoływaniem matek za swoimi dziećmi. Tak dotrwaliśmy do świtu.
Przez szpary w deskach wagonu zaczęło się sączyć blade dzienne światło. Przywarliśmy oczyma do co większych szczelin, aby zobaczyć co się na stacji dzieje. Nagle tuż koło mojej głowy uderzenie z zewnątrz kolbą w deski wagonu. „Nie wygliadat`, zaprieszczieno, siditie Poliaczki ticho, bo budiem strielat`”. Ochrypły wrzask enkawudzisty spowodował, że jak oparzony odskoczyłem od szpary. Ale gdy pierwszy strach minął ponownie przystawiłem do niej oko, aby rozejrzeć się po świecie. Zobaczyłem jakiegoś oficera w płaszczu z epoletami - widać wyższego stopniem, któremu składał raport jeden z naszych dozorców. Nigdzie żadnych ludzi, na skraju bocznicy odwróceni tyłem do pociągu enkawudziści z karabinami i bagnetami strzegli dostępu do pociągu. Gdy dzień już na dobre nastał pociąg gwałtownie szarpnął i zaczął się toczyć po szynach w nieznane.
 
     
Półkownik 
Stary Basior

Dołączył: 17 Gru 2005
Posty: 2968
Wysłany: Sob 10 Mar, 2007 15:53   

Przez zadrutowane okienka, przez szpary w deskach ścian sączyło się światło. W nim zaczęliśmy się zapoznawać z „całym dobytkiem inwentarza” do którego zostaliśmy przydzieleni. Na tych ścianach – od buforów – były szerokie drewniane, piętrowe prycze. Bez żadnej pościeli, czy koców. A mróz był siarczysty. Prawie po środku wagonu stała „koza” - taka blaszana beczka z paleniskiem i rurą wyprowadzona ponad dach wagonu. W kącie – kibel – z rurą „wydechową” wyprowadzoną w dół poza wagon. To nasza toaleta. Żadnej miski, żadnego lusterka. Nie mówiąc o ręczniku. W kącie wagonu kupka drewna i węgla. To znak, że będziemy jechać dłużej niż jeden dzień.
Na wyższe prycze wdrapały się starsi panowie i starsze panie, aby nie zawadzać na podłodze. Oni zaczęli się głośno modlić, aby w ten sposób nam wszystkim pomóc.
Małe dzieci zaczęły płakać z głodu. Ich matki zakrzątnęły się wokół tego blaszanego piecyka. Rozpalono ogień, znalazły się jakieś garnczki. I pierwsze kłótnie. Kto ma prawo jako pierwszy ugotować to, co z domu wyniósł. Ale bieda łączy. Szybko nasze mamy doszły do porozumienia i po kilka na raz, a następne w kolejności zaczęły przygotowywać strawę dla swych najmłodszych.
My, kilkunastoletnie dzieciaki, zbiliśmy się w kupkę na dolnej pryczy i wraz uradzać, co tu zrobić, aby się z tej matni wyrwać. Postanowiliśmy, że jak się tylko drzwi od wagonu odsuną, to my od razu w pole i ile sił uciekać. Jak najdalej od tego pociągu.
Jak na zamówienie Pociąg zwolnił, stanął i zaczął się cofać coraz szybciej. Nagle wstrząs, gwałtownie o coś uderzył. Z górnej pryczy w dół leciały jedna po drugiej starsze panie z rozdętymi w powietrzu spódnicami tak jak spadochroniarze. Zderzały się z sobą w powietrzu i lądowały ciężko na podłodze wagonu. Zapanował ogólny harmider, a my dzieciaki śmialiśmy się z tego widoku do rozpuku. Tyle lat już minęło, a jak oczy zamknę to mam ten widok przed oczami – starszych, nobliwych pań spadających w aureoli nadętych spódnic z wysokiej pryczy.
Ta cała komedia, to efekt doczepiania na kolejnej stacji kolejnych wagonów z zesłańcami. To się powtarzało. Jeszcze raz, albo i dwa razy, te „rozdęte spódnice” sfruwały z nieba, ale z czasem staliśmy się czujniejsi. Każde zwolnienie biegu pociągu powodowało w nas odruch obronny. Kucaliśmy w kącikach, lub łapaliśmy się za wszelkie „wystajki”. Aby nie upaść na podłogę w wypadku kolejnego wstrząsu.
Z czasem panie i panowie wprowadzili jakieś obyczaje. Kibel zasłonięto parawanem, aby każdy mógł się spokojnie załatwić. Ale dziewczynki podniosły wrzask, że je chłopcy podglądają. Wystarczyły dwa kuksańce w głupie głowy co bardziej napalonych, aby zapanował spokój. Tych kuksańców było jeszcze wiele. Bo nas, młodziaków rozpierało. Jak tu jechać tak jak głupie barany na rzeź. Uciekajmy. Nagle strzały. W trakcie jazdy. Jak się okazało z innego wagonu wyłupano deski z boków wagonu. I chłopaki wydostały się przez nie i dawaj uciekać przez pola. A pola białe, w śniegu. Striełki siedzące na dachu pociągu miały świetny cel przed oczami. Nikt z tych kilku śmiałków nie przeżył.
Tak jechaliśmy i stali, bo pociąg więcej stał niż jechał, przez dwa dni i noce. Bez kropelki wody. Drzwi nie otwierano. Każdy postój związany z doczepieniu wagonów, czy też z innych powodów wywoływał wśród nas, zamkniętych w wagonach jeden krzyk. „DAJCIE PIĆ”. Odzew był krótki. „Małczat`, bo strielat` budiem”. Wreszcie po dwóch dniach drzwi oddrutowano i odsunięto na szerokość może pół metra. W tę szparę wetknięto dwa bagnety i rozkaz: „Dwa mużiki, biegom po wodu”. Dwóch panów wyskoczyło i łapiąc wiadra pobiegli do wodociągu, gdzie już ustawiała się kolejka z sąsiednich wagonów. Nasi panowie wracali powoli, aby kropli z drogocennej wody nie uronić. Wstawili wiadra do wagonu, sami wdrapali się, czepiając klamer na drzwiach wagonu i zaraz te drzwi zostały ponownie zasunięte i zadrutowane. Powstał w wagonie harmider. Każdy chciał się natychmiast napić. Ale ktoś krzyknął – spokój, nie bądźmy zwierzętami. Ten wagon bydlęcy wbrew pozorom wyzwolił w nas te najwyższe ludzkie uczucia. Panie i panowie ustalili kolejność i obliczyli racje na następne dwa dni, dla każdej z rodzin. Jak się okazało wystarczyło pół kubeczka wody, aby pragnienie nasycić. Gdyby nie ta ugoda, to woda byłaby wypaprana przez dwa kwadranse.
Już nie pamiętam po jakim czasie, ale zatrzymaliśmy się na dłużej. Oczy dolegały do szpar w deskach wagonu. Nagle jeden z panów krzyknął – taż to Lwów. Staliśmy na stacji we Lwowie. Być może to koniec tej gehenny. Może nas tu wysadzą? Słychać oddrutowywani i odsuwanie drzwi w sąsiednich wagonach. Przychodzi kolej i na nas. Po odsunięciu drzwi wszelka nadzieja gaśnie. Na sąsiednim torze stoi drugi „bydlęcy” pociąg, już na szerszych, ruskich torach. Pomiędzy drzwiami naszego wagonu, a wagonu w ruskim pociągu – pomost z desek. Po tym pomoście zaczynają nas przeganiać jak bydło z kwatery do kwatery. Wokół obu pociągów „striełki” z bagnetami nasadzonymi na lufy karabinów.
Ale jak się okazało wieść o transportach rozniosła się lotem błyskawicy po Lwowie. Gromadzą się ludzie starający się nam podać pakuneczki, z odzieżą, z żywnością. Striełki krzyczą i grożą, ale ludzi przybywa i co rusz, to któremuś udaje się podpełznąć pod wagony i podrzucić zawiniątko. Ta bohaterska postawa, tych zwykłych, nieznanych nam Lwowiaków natchnęła nas otuchą. Poczuliśmy, że nie jesteśmy sami, zdani na łaskę i nie łaskę wychowanków „krwawego Feliksa”. Po przesiadce do nowych wagonów, nieco szerszych, ale tak samo urządzonych nowy pociąg liczący ponad 60 wagonów ruszył na wschód.
 
     
Półkownik 
Stary Basior

Dołączył: 17 Gru 2005
Posty: 2968
Wysłany: Nie 11 Mar, 2007 08:40   

W transporcie byli sami Polacy. Mimo, że przed tą przeklętą wojną żyli w naszym mieście Polacy, Ukraińcy i Żydzi to tylko nam zgotowano tę zsyłkę. A przecież wszyscy razem chodziliśmy do jednej szkoły, wszyscy razem bawiliśmy się nad rzeką i kopali szmaciana piłkę. Ale tylko my zostaliśmy wybrani jako naród zagrażający władzy sowieckiej. Bo kogóż się zsyła jak nie wroga. Wspominamy nasz rodzinny Drohobycz. Pięćdziesięciotysięczne miasto na Pokarpaciu w województwie lwowskim. Miłe, spokojne, ładne miasto. Które już tyle straciło ze swojej urody od czasu wkroczenia hord krasnoarmiejskich. Z pięknych kościołów zrobiono różnego rodzaju magazyny, a na plebaniach i klasztorach stacjonowało wojsko. Ulice i drogi zostały rozjeżdżone przez czołgi i ciężki transport wojskowy. Zarekwirowane dla potrzeb sowietów domy i mieszkania w krótkim czasie doprowadzone zostały do opłakanego stanu. Zwolniono wszelkie służby komunalne i w ciągu krótkiego czasu tych kilku miesięcy do naszej wywózki w każdym bez mała miejscu zapanował przysłowiowy smród, brud i niechlujstwo.
Pociąg telepał się po nierównych torach, na dworze mróz, a w wagonie tylko ta jedna koza, dająca trochę ciepła, a kupka węgla do palenia była bardzo mała. Prowiantu prawie już nikt nie miał, woda z wiader też została wypita, a drzwi zadrutowane, i okienka także.
Nagle słychać strzały karabinowe, ale pociąg nie zwolnił. Później okazało się, że z jednego z wagonów znowu próbowano uciekać. Tak jak poprzednio młodzi chłopcy wyrwali deskę w ścianie wagonu i po wyskoczeniu z pociągu uciekali w pole. Ale dosięgły ich kule striełków, którzy warowali na dachach pociągu gotowi do zastrzelenia każdego, kto by chciał wybrać wolność. Tak i zgasła kolejna iskierka nadziei rozpalona w młodych gorących sercach na ucieczkę z tego koszmarnego pociągu.
Nie pamiętam po ilu dniach tej męczarni drzwi do wagonu uchyliły się, przez szparę zostały najpierw wetknięte dwa bagnety na karabinach po czym enkawudzista obwieścił:
„Nu Poliaczki, wy użie w Sojuzie, wam tiepier wazmożno odkryt` dwieri i okna” Staliśmy na maleńkiej stacyjce, już za byłą granicą Rzeczpospolitej i Związku Sowieckiego. Widocznie uznano, iż tu będziemy traktowani wyłącznie jako wrogowie, którzy nie mają żadnej szansy ucieczki, więc można nam wpuścić nieco świeżego, mroźnego, sowieckiego powietrza.
Dla nas od powietrza ważniejsza była możliwość przyniesienia wody w wiadrze. Jak może smakować w zimny mroźny lutowy dzień zimna woda. Trudno to opisać temu, kto tego nie przeżył. Nie tylko na Saharze woda może być skarbem.
Na tej małej stacyjce nie wiadomo skąd pojawili się ludzie, w kufajkach, w walonkach. Nic nie przejmując się naszymi strażnikami podchodzili do nas - do obcych ludzi, do wagonów i podawali nam jedzenie. Kilka kartofli, jakieś pierożek, trochę kaszy, cebulę. Widać, że sami nie wiele mieli, widać, że sami ledwo że odziani, ale dzielili się tym co mieli z nami, dla nich zupełnie obcymi, wiezionymi w nieznane. Pomimo nawoływań enkawudzistów podbiegali do otwartych drzwi wagonów i podawali małe zawiniątka. Ta pomoc, zwykłego rosyjskiego narodu będzie się powtarzała prawie na każdym postoju. Bez tej pomocy nie wiem ilu nas żywych dojechałoby do miejsca przeznaczenia. Nasza wdzięczność dla tych ludzi będzie nam towarzyszyła przez całe nasze życie. W prosty sposób pozwoliła nam odróżnić zwykły prosty naród rosyjski od ich, a teraz i naszych ciemiężycieli - zbirów, barbarzyńców i morderców spod znaku czerwonej gwiazdy i NKWD.
Podróż nasza tym upiornym pociągiem trwała bardzo długo. Pociąg nasz więcej stał jak jechał. Na każdej stacji przepuszczane były inne pociągi, a my czasami na jednej stacji potrafiliśmy stać i kilka dni. Było to dobre. Im dalej jechaliśmy w głąb sojuza tym większa mieliśmy swobodę. Striełki pewne, że na tych śnieżnych pustyniach nie mamy dokąd uciec pozwalali nam wychodzić z wagonów na dłużej, niż tylko nabranie wody do wiadra. Można się było rozejrzeć w towarzystwie. Wieziono Polaków z Drohobycza i okolicznych miasteczek i wsi. Byli wśród wiezionych lekarze, nauczyciele, prawnicy, robotnicy, rzemieślnicy i co bogatsi chłopi. Tym ostatnim, przyzwyczajonym na co dzień do ciężkiej pracy łatwiej było znieść niewygody i udrękę transportu, niż ludziom z inteligencji przywykłym do luksusów. Część z nich nie wytrzymała tych warunków i umarła. Nie można im było zapewnić nawet najskromniejszego pogrzebu. Konwojenci kazali wyrzucać zwłoki w pole obok torów.
Po jakimś czasie pociąg nasz zaczął powoli wjeżdżać na most nad olbrzymią rzeką. Była to Wołga. Pociąg dojechał do połowy mostu i zatrzymał się. W wagonach wybuchła panika. Będą nas wrzucać z mostu do wody. Nie opłaca się im nas dalej wieźć. Kobiety zaczęły płakać. Za nimi zawtórowały dzieci. A enkawudowskie striełki śmiały się na całe gardło i jeszcze nas bagnetami straszyli. Wreszcie po dłuższym postoju pociąg ruszył dalej. Przed nami otwierały się bezkresne stepy Azji.
 
     
zj55 
członek zarządu organizacji powiatowej


Dołączył: 27 Lis 2005
Posty: 932
Wysłany: Pon 12 Mar, 2007 02:24   

Półkowniku.
Przeraszam, że zakłócam wątek, ale te historie setek tysięcy ludzi deportowanych z rozkazu Stalina w głąb "nieludzkiej ziemi", są dalej w Polsce niewystarczjąco znane. To co zacząłeś, jest to kawał dobrej i pożytecznej roboty. Tu gdzie mieszkam też żyje jeszcze trochę żywych świadków tych tragicznych wydarzeń. Dziękuję Ci za to co robisz.
_________________
Ludzie niczego nie rozumiejący, ale mający prawo głosu, są wielką armią w każdym społeczeństwie.
W. Łysiak
 
     
wichura 
Banita

Wiek: 31
Dołączył: 23 Paź 2006
Posty: 4806
Wysłany: Pon 12 Mar, 2007 02:39   

Mnie ten temat również bardzo interesuje i przyłączam się do podziękowań.
_________________
na wygnaniu
The Box Tops - The Letter http://www.youtube.com/wa...feature=related
 
     
Półkownik 
Stary Basior

Dołączył: 17 Gru 2005
Posty: 2968
Wysłany: Pon 12 Mar, 2007 07:19   

Pociąg jechał dalej. Jechał w takim samym tempie jak poprzednio, czyli częściej stał niż jechał. Wreszcie dojechał do wojewódzkiego miasta Kustonaj, gdzie kazano nam wysiadać. Nie był to jednak koniec naszej podróż, a jedynie stacja przesiadkowa. Teraz podzielono nas na grupy i każdą z nich załadowano na stare ciężarówki napędzane gazem drzewnym i tymi dryndami przewieziono nas do różnych wsi w tym województwie. Nas wywieziono jeszcze około 90 kilometrów do wsi Aloszenka. Byliśmy w Kazachstanie.
Jak długo trwał nasz cały transport z Polski , prosto obliczyć. Z Drohobycza wywieziono nas 10 lutego, a do wsi Aloszenka dojechaliśmy na Prawosławną Wielkanoc, która w tym roku wypadała 7 kwietnia. Dobrze to pamiętam, bo zaraz po przyjeździe tubylcza ludność częstowała nas Wielkanocnymi jajkami.
Wieś Aloszenka leżała pośród stepów. Dookoła w promieniu wielu dziesiątek kilometrów nie było żadnej innej wioski czy osady ludzkiej. Sama wieś była jak na tamtejsze warunki dość duża, podzielona na dwie brygady kołchozu, liczące po około pięćdziesięciu domostw każda. Te domostwa to były ziemlanki, czyli chaty budowane z wykrawanych łopatami płatów ziemi z trawą, w części dachowej wzmacniane gałęziami i chrustem., Lepiszczem , czyli zaprawą wiążącą całą tę budowlę była glina zmieszana a łajnem końskim. Jedynie drzwi i okna były z drewna. Najważniejszą częścią takiej ziemlanki był piec, na którym gotowało się strawę i który dawał w zimie ciepło a jednocześnie był on miejscem do spania.
Wszystkich nas przywiezionych Polaków ustawiono na głównym placu wsi oddzielnie poszczególnymi rodzinami i dokonano spisu: ile jest rodzin i ile w każdej rodzinie osób, jakiej płci i w jakim wieku, po czym podzielono na dwie grupy i przydzielono do obu brygad. Przydzielono nam także ziemlanki, po dwie rodziny na każdą, albo gdy były one mniej liczne, to w jednej ziemlance kazano zamieszkać trzem rodzinom.
Życie w kołchozie było ściśle związane z taka pracą jaka była w gospodarstwie rolnym.
Na wiosnę trzeba było w polu orać, siać, obrządzać bydło i je w nocy paść.
Latem kosiło się łąki, suszyło się siano, grabiło i składało w sterty. Pod jesień kosiło się zboże maszynami i kombajnami i składało się również w sterty.
Każdy z nas, bez względu na wiek miał wyznaczoną dzienną normę pracy. Od wykonania tej normy było uzależnione wyżywienie i jeżeli ktoś nie wykonał normy, nie dostawał pożywienia. Polacy byli traktowani przez naczalstwo kołchozu jak niewolnicy. Przydzielane nam racje żywności były dosłownie głodowe. W ciągu kilku miesięcy ludzie wychudli na szczapy. Na obiad często było tylko zsiadłe mleko i kawałek chleba, lub kilka kartofli, oczywiście jeżeli się wykonało tę przeklętą normę. Niektórzy próbowali protestować. Szczególnie w dyskusje wciągał się mój ojciec, który brał udział w wojnie z bolszewikami w 1920 roku i został przeniesiony w stan spoczynku w randze kapitana. Mój ojciec nie mógł się pogodzić z sytuacja w jakiej znaleźliśmy się. Te dyskusje i protesty nie przyniosły żadnej poprawy naszej doli, a sprowokowały tylko kogoś z miejscowych do donosu do NKWD. Pod koniec tego roku, kiedy już nastała zima do kołchozu przyjechało dwóch enkawudzistów aby zabrać ze sobą mojego ojca do aresztu. Ja wówczas byłem bardzo chory, niedożywienie i praca ponad siły zwyciężyły młody organizm. Lekarz – Polak, razem z nami wywieziony orzekł, że to zapalenie opon mózgowych. Leżałem w malignie z czterdziestostopniową gorączką. Słyszałem jak mojego ojca wywlekali z ziemlanki. Słyszałem ich wrzaski i opór jaki mój tato im stawiał. Nie mogłem nic pomóc. I co ja najmłodszy mógłbym mu pomóc. Kiedy wreszcie po wielu tygodniach z łaski Matki Boskiej wyzdrowiałem, bo przecież nie było tam żadnych lekarstw, moim pierwszym pytaniem było - gdzie tato? Nie wierzyłem, kiedy mówili, że go tylko zabrali. Byłem święcie przekonany, że go zastrzelili. Przecież w mojej spowodowanej gorączką wyobraźni wydawało mi się, że widziałem jak do niego strzelają z nagana. Zabranie ojca przez enkawudzistów i moja ciężka choroba były dla naszej rodziny pierwszymi tragicznymi przeżyciami na zesłaniu, a szczególnie dla mnie, gdyż byłem najmłodszy z rodzeństwa i jeszcze przez wiele lat te moje majaki gorączkowe będą się mieszały z rzeczywistością tych strasznych pierwszych zimowych dni.
Ta pierwsza zima w Kazachstanie była najgorsza do przetrzymania dla nas - ludzi nie przywykłych do życia w takich warunkach. Mrozy często dochodziły do czterdziestu stopni, a nawet były jeszcze większe. Ponieważ w zimie pracy było niewiele, tyle co przy obrządku i młócce więc nie dostawaliśmy żadnych racji żywnościowych. Ludność miejscowa na zimę dostawała z kołchozu deputaty w postaci zboża, kartofli i mleka. Nam się nic nie należało. Gdyby nie sąsiedzka pomoc kołchoźników, którzy widząc naszą nędzę dzielili się z nami, to na pewno niewielu by tę zimę przeżyło. W zimie również pogorszyły się warunki sanitarne. Latem można było wykąpać się w rzeczce, wyprać w niej te nasze liche odzienie. A zimą. Opału nie było tyle, aby dla wszystkich zagrzać wodę do kąpieli. Chodziliśmy i spali w jednych łachach, na noc owijając się kocami i wszystkim co było pod ręką, aby było cieplej.
Na wiosnę znów ruszyły prace w polu, ale ja jako czternastolatek nie byłem w stanie podołać takiej pracy jaką mi wyznaczono, nie mówiąc już o wykonaniu normy. Ponieważ takich jak ja było w kołchozie więcej, więc postanowiono wszystkich młodocianych odesłać do sierocińca. Powiem szczerze, że nawet nazbyt nie protestowałem, gdyż myślałem, że już nic gorszego nie może mnie spotkać. A tym bardziej, że cały czas byłem przekonany, że mojego ojca enkawudziści nie zabrali, tylko zastrzelili na progu naszej ziemlanki.
Pomimo złowieszczo brzmiącej nazwy „sierociniec” te półtora roku spędzone w nim wspominam jak na tamte warunki całkiem dobrze. Miałem swoje łóżko, dostawałem ubranie i wyżywienie. Nie mogę powiedzieć, że byłem najedzony do syta. Ale również nie mogę powiedzieć, że byłem głodny. Chodziłem do szkoły rosyjskiej, gdzie oprócz normalnych zajęć lekcyjnych wpajano w nas bolszewicką ideologię. Musiałem się nauczyć języka rosyjskiego, gdyż był on jedynym językiem, w którym można było w sierocińcu rozmawiać. Ale w sumie był to jedyny spokojny, ustabilizowany okres w czasie całej mej zsyłki do Sojuza. Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy. Z chwila ukończenia szesnastu lat zostałem uznany za dorosłego, zdolnego do pracy chłopa i odesłano mnie z powrotem do pracy w kołchozie.
 
     
Półkownik 
Stary Basior

Dołączył: 17 Gru 2005
Posty: 2968
Wysłany: Wto 13 Mar, 2007 07:27   

Tym razem trafiłem do wsi Tatianówka, w której również były dwie brygady kołchozowe i tutaj musiałem już wykonywać pełną normę pracy, z tym, że nas, jeszcze niepełnoletnich kierowano do lżejszych robót, które byliśmy w stanie wykonać, a tym samym otrzymywało się pełne porcje żywnościowe i jakoś szło wyżyć.
W tych dwóch kołchozach osiedlono ludność różnej narodowości. Głównie Rosjanie, zesłani Polacy i tylko nieliczni Kazachowie. Kazachowie żyli przeważnie w oddzielnych kołchozach, które były prowadzone tylko przez nich, gdzie nie było takiego złodziejstwa, jak w tych zarządzanych przez Ruskich i tam życie było znacznie łatwiejsze, a wyżywienie znacznie lepsze, niż w tych, do których zesłano Polaków.
W każdym kołchozie była hierarchia władzy. Naczalstwo mieszkało w nielicznych domach zbudowanych całkowicie z drewna. Oni rozdzielali prace i ustanawiali normy, oni też rozliczali kołchoz na koniec roku. Idea kołchozu była oparta na spółdzielczym zarządzaniu majątkiem i wspólnym dzieleniu się wypracowanym zyskiem. Ale także ta idea została w komunizmie całkiem wypaczona i jedyny zysk mieli ci, którzy byli przy żłobie, a reszta kołchoźników dostawała kilka worków zboża na zimę i co najwyżej nową kufajkę, parę portek i walonki.
Dla nas - Polaków nie było nic. Byliśmy traktowani jako niewolnicy bez żadnych praw. Mieliśmy tylko obowiązek wykonania normy pracy. Nie dostawaliśmy żadnej nowej odzieży. Po zniszczeniu własnej, otrzymywaliśmy od miejscowych kołchoźników ich stare zniszczone ubrania i bieliznę. Pół biedy w lecie. Wystarczały jakie taki drelichowe portki i koszula. O butach nikt nie marzył, prawie wszyscy chodzili boso. Ale zimą, przy mrozach sięgających czasami ponad czterdziestu stopni ? Nakładaliśmy stare łachy na siebie jeden na drugi, bo im więcej warstw tym cieplej. Na nogi owinięte onucami naciągaliśmy walonki, robione z owczej wełny przez miejscowych fachowców. Walonki podobnie jak i ubranie dostawaliśmy stare od miejscowej ludności. Ci ludzie ratowali nas także żywnością w zimie, gdyż my dostawaliśmy jedzenie tylko wtedy, gdy była praca w polu, lub przy młócce. A zimą pracy nie było, zatem nie było również żywności. Dla nas nie było żadnego przydziału zboża na zimę, mimo, że przez cały rok pracowaliśmy na równi z innymi.
Niektórzy z miejscowych byli szczególnie złośliwie nastawieni do nas. Pamiętam takiego jednego chłopaka, który gdy tylko miał po temu okazję to mi dokuczał. Pewnego dnia, gdy pracowaliśmy w stepie przywieziono nam obiad. Ot kilka kartofli i po misce gęstego zsiadłego mleka. Każdy dostał to co mu dali, przysiadł na ziemi i zajadał. A ten nabrał na łyżkę tego zsiadłego mleka i chlustnął mi nim w oko. Wszyscy ryknęli tym rozgłośnym, ruskim, rubasznym śmiechem - ha-ha-ha. Nie wiele myśląc chwyciłem swoją miskę z mlekiem i nasadziłem mu ją na jego głupi łeb. Pal diabli obiad, ale nie pozwolę robić z siebie błazna. Wybuch śmiechu był teraz jeszcze większy. O-ha-ha-ha-ha, aż im wszystkim łzy zaczęły cieknąć z oczu. Tak się zaśmiewali. Ten chłopak zerwał się do bitki. Ja także. Ale nas rozdzielili i powiedzieli mu - widzisz głupi, myślałeś, żeś durnia znalazł, ale ten Polaczek to harda sztuka. Ty lepiej z nim nie zadzieraj. I faktycznie po tym incydencie dał mi już spokój i przestał robić głupie psikusy.
Po jakimś czasie w tym nowym kołchozie wpadłem w oko pewnej Rosjance. Była ona żoną jednego z naczelników, który musiał iść na front, jako że trwała wojno sowiecko - niemiecka. Ta kobieta zaproponowała mi, abym u niej zamieszkał, opiekował się jej dziećmi, a ona tak sprawy załatwi, że ja będę częściowo zapisany jako pracujący w jej miejsce, a ona mnie będzie za to ubierała i żywiła. Z wielką chęcią zgodziłem się na jej propozycję, gdyż w kołchozie należała ona do naczalstwa, była uprzywilejowana i jedzenia jej nie brakowało. Miała ona dwie krowy, siedem sztuk owiec i sporo drobiu, jak również miała pokaźny zapas zboża. Tego wszystkiego co miała ona nie mogły mieć przeciętne kołchoźnice. Ta gospodyni była nie tylko żoną naczelnika i wysoko postawionego partyjniaka, ale również była bardzo urodziwą kobietą i koledzy jej męża, którzy z jakichś powodów nie poszli do wojska, a byli u władzy we wsi, często odwiedzali moją gospodynię pod pretekstem, czy jej czegoś nie brakuje. Jeżeli byłem wówczas w domu, to zabierałem jej dwoje dzieci i wychodziliśmy na dwór bawić się tak długo, aż wizyta tego gościa nie skończy się i gospodyni mnie ponownie nie zawoła. Ja już byłem w tych latach, że wiedziałem o co tu chodzi, ale mnie u niej było dobrze, a reszta mnie nie obchodziła i nikomu ani słowa na jej temat nie powiedziałem.
Dzięki jej adoratorom, którzy zaczęli mnie cenić za dyskrecję dostawałem coraz to lepszą i lżejszą pracę, a gdy nasi sąsiedzi próbowali mnie brać na spytki, to im odpowiadałem, że ja nic nie wiem i w ogóle unikałem jakichkolwiek rozmów na ten temat. Gdy mimo to zaczynali dyskutować, to po prostu odchodziłem. Również mój wówczas najlepszy kolega Wasia Kisurin, Rosjanin, próbował mnie o to indagować, ale mu powiedziałem - Wasia, daj ty sobie spokój z rozmowami na ten temat. Sam wiesz dobrze, że to nie nasza sprawa, a ktoś, kto się tą sprawą będzie za bardzo interesował, to może sobie tylko przysporzyć kłopotów, bo ci dygnitarze partyjni to nie byle jaki zwykły człowiek w tym kołchozie i mogą zrobić wszystko co tylko zechcą z tym ciekawskim. Jeszcze raz ci mówię, daj ty sobie z tym spokój. Na tym nasza rozmowa na ten temat się skończyła i już nigdy do niej nie wracaliśmy.
Razem z tym Wasia pracowaliśmy w jednej brygadzie traktorowej. Ja pracowałem u jednego traktorzysty jako jego pomocnik, a Wasia u drugiego. Pracowaliśmy na dwie zmiany. Jednego tygodnia na dziennej, a drugiego tygodnia na nocnej. Wszystkie brygady koczowały wtedy na bazie żniwnej w polu, około 30 km od wsi, bo nie było czym dojeżdżać codziennie ze wsi na pole. Pod gołym niebem stała drewniana buda, podobna do towarowego wagonu kolejowego, w której były drewniane prycze i na tych pryczach na zmianę spali wszyscy członkowie obu brygad. Pod daszkiem znajdowała się prymitywna kuchnia, na której kucharka co dziennie gotowała jedzenie dla nas wszystkich. Każdy miał metalowa miskę i łyżkę i to było nasze całe osobiste wyposażenie.
 
     
Półkownik 
Stary Basior

Dołączył: 17 Gru 2005
Posty: 2968
Wysłany: Śro 14 Mar, 2007 08:39   

Któregoś dnia, po nocnej zmianie podszedł do nas brygadzista z prośbą, aby pojechać bryczką do wsi po prowiant dla kucharki, bo już nie ma z czego obiadu gotować, a on nie chce nikogo innego wysyłać, bo do tych co są wolni w tej chwili nie ma takiego zaufania jak do nas. Wasia z ochotą zgodził się na to i ja również, bo wiedziałem, że we wsi wstąpimy do domu Wasi i tam sobie dobrze podjemy, a i na pewno jego mama da nam dobrą wałówkę na drogę. Poza tym nasz brygadzista był dobrym człowiekiem i należało z nim trzymać sztamę. Tak jak myśleliśmy w domu Wasi pojedliśmy pierożków i dostaliśmy jeszcze ich sporo w pakunku. Zatem zadowoleni z życia, a nawet na tamte warunki prawie, że szczęśliwi, jako że jedynym szczęściem jakie mogło tam człowieka spotkać, to w miarę pełny żołądek, pobraliśmy z kołchozowego magazynu prowiant i ruszyliśmy szybko w drogę powrotną, aby zdążyć się jeszcze trochę przespać przed kolejną nocną zmianą. Droga wiodła prosto poprzez step. Świeciło słońce, upojnie pachniały dzikie stepowe kwiaty i Wasia zaczął nawet z radości śpiewać.
Gdzieś w połowie drogi do naszej bazy zobaczyliśmy stojącą w trawie bryczkę z jednym koniem. Wokół żywej duszy. Koń spokojnie pasł się nie wypięty z uprzęży. Kiedy podjechaliśmy bliżej spostrzegliśmy śpiącego pod bryczką człowieka. Chciałem co żywiej jechać dalej, ale Waśka mówi, choć zobaczymy kto to taki, nie zawsze zdarza się taka gratka oglądać tak elegancką bryczkę.
Ja na to - Waśka daj spokój nic tu po nas, jeszcze sobie jakiejś biedy napytamy. Gdyż czułem przez skórę, że ta przygoda nic dobrego nam nie przyniesie.
Ale Waśka uparł się, a że on powoził końmi, więc szybko zatrzymał nasz wóz i z ciekawością ruszyliśmy w stronę bryczki. Celowo zachowywaliśmy się bardzo głośno, aby sprawdzić, czy ten gość co spał pod bryczką czasami nas nie słyszy. Ale jak się okazało był on pijany i spał twardym snem pijaka. Ubrany był jak na tamtejsze warunki elegancko, w czyste spodnie, jedwabną koszulę i skórzane buty, zatem nie byle kto tylko na pewno jakiś wysoki partyjniak z rajkomu. Zaglądamy do bryczki, co tam może być. Patrzymy, a tu na podłodze w słomie leży nowiutka dubeltówka. To nas jeszcze bardziej upewniło, że ten delikwent musi być bardzo wysoko postawiony, bo tylko tacy mogli wozić z sobą dubeltówki. Waśka mówi - bierzemy ją i chodu. Złapał za broń i po cichutku, ale szybko dopadliśmy naszego wozu, oglądnęliśmy się za siebie, ale zmorzony pijackim snem elegant spał dalej jak zabity. Zatem zacięliśmy konie batem i jazda do bazy. Po jakimś czasie Waśka zatrzymał konia i mówi - dubeltówkę trzeba schować. Wzdłuż drogi rósł bardzo wysoki piołun i Waśka poszedł w niego kilka kroków, schował dubeltówkę w piołunie i jego pęk przy samej drodze zawiązał na supeł, aby można było łatwo odnaleźć to miejsce. Jedziemy dalej i umawiamy się, że w razie jakichkolwiek pytań idziemy w zaparte. Nic nie widzieliśmy, nic nie znaleźliśmy, żeby nie wiem co. Podaliśmy sobie prawe dłonie i przypieczętowaliśmy w ten sposób naszą umowę. Wprawdzie widzieliśmy w stepie jeszcze drugi wóz, którego woźnica wiózł paliwo dla drugiej brygady, ale on nie widział co robiliśmy przy bryczce, gdyż pasł zmęczone ciągnięciem wozu woły. Zatem tylko go z daleka pozdrowiliśmy. Ponieważ mieliśmy dobre konie to nawet trudno byłoby ustalić, czy obróciliśmy w normalnym czasie.
Po dojechaniu do brygady, ja z kucharką wyładowuję prowiant, a Wasia poszedł pogadać z brygadzistą. Wraca do mnie i mówi, że dogadał się z brygadzistą, że jeszcze raz pojedzie do wsi, aby pomóc matce przy gospodarce, bo go niby o to prosiła.
W trakcie jazdy do wsi - mówi do mnie Wasia - zabiorę z piołunu dubeltówkę i schowam ją dobrze we wsi. Mam tam już od dawna taki bardzo dobry schowek. Wsiadł na wóz i pojechał.
Ja zgłosiłem brygadziście, że mnie od słońca rozbolała głowa, więc idę spać, aby wypocząć przed nocną zmianą i położyłem się na pryczy w naszej budzie z postanowieniem, że natychmiast zasnę. Ale gdzie tam. Jeszcze raz przeżywałem wszystko od nowa i coraz to nowe myśli jak błyskawice przelatywały mnie przez głowę. Wreszcie znużony zasnąłem, ale był to sen lekki, niespokojny i znów przyśnił mi się ten partyjniak, tyle że teraz to on był trzeźwy i ogromny jak jakaś góra. Z tego nerwowego snu obudził mnie turkot bryczki, która zajechała na naszą bazę. Nie wstawałem z pryczy jedynie pilnie nastawiłem uszy. Przybyły gość był bardzo podenerwowany i ostrym głosem wzywa brygadzistę. Nie wiele się patyczkując od razu pyta go, kto z naszej brygady jeździł dzisiaj stepem do wsi i czy kogoś w brygadzie nie brakuje. W stepie - mówi on - są wyraźne ślady kół wozu prowadzące do waszej bazy.
A i owszem - mówi brygadzista - niedawno dwóch naszych chłopaków przyjechało ze wsi z prowiantem i jeden z nich ponownie tam pojechał, a drugi śpi przed nocną zmianą. Co to za chłopaki - pyta przybyły gość i w krótkich słowach opowiada brygadziście, że ktoś mu ukradł dubeltówkę, wobec tego musi tę sprawę dokładnie wyjaśnić.
No to faktycznie bardzo źle - potwierdza brygadzista - ale za swoich chłopaków ręczę, oni na pewno czegoś takiego by nie zrobili. Poza tym wrócili bardzo szybko i nic nie wskazuje aby mieli z tym coś wspólnego.
Pogawarim - uwidim - odpowiedział gość - jak się okazało był on samym sekretarzem rajkomu - takim młodym chłopcom cziort jeden wie co może strzelić do głowy. No prowadź mnie szybko do niego.
Wchodzą obaj do budy i budzą mnie delikatnie, a ja udaję nagle wybudzonego z głębokiego snu i coś tam pod nosem mamroczę, przecieram oczy kułakiem i patrzę się zdziwiony na tego obcego, jak bym go pierwszy raz na oczy zobaczył.
Sekretarz udaje, że się uśmiecha, wyciąga tytoń i podaje mnie - na - mówi - zakuri. Robię sobie skręta, i zapalam go, on też zapala i od razu pyta.
No powiedz, gdzie schowaliście moją dubeltówkę, ja wiem, że to był żart, jak byłem w waszym wieku, to też z kolegami robiliśmy różne psikusy, ale teraz czas wojenny i nie pora na żarty. Widzisz - tłumaczy dalej - jadę w bardzo ważnej sprawie, dotyczącej całego rejonu i nie mogę tracić czasu na jakieś głupie żarty. Umówmy się tak - dodaje na koniec - ty mi pokażesz, gdzie schowaliście dubeltówkę, ja uznaję to za szczeniacki kawał, o całej sprawie zapominam i jadę dalej. Nic ci się złego nie stanie, nie masz się czego obawiać. Obiecuję ci to i daję ci na to moje słowo. A słowo sekretarza partii na pewno coś znaczy.
Dobre sobie - myślę szybko - uważaj bo zaraz ci uwierzę, a szczególnie uwierzę w to twoje partyjne słowo. Już je zdążyłem poznać, aż nazbyt dobrze przez te dotychczasowe dwa lata zsyłki. Tobie chodzi o to, abym ja się przyznał i wydał wspólnika, a wtedy ty się towarzyszu sekretarzu wszystkim tak zajmiesz, że nas własne matki nie rozpoznają, o ile jeszcze będą miały szansę nas ujrzeć. Takie to mi myśli szybko przez głowę przelatują, ale nic nie daję po sobie poznać, tylko teraz ja uśmiecham się i mówię mu całkiem poważnie -
Wiem, że może wam się wydawać, że jestem jeszcze młody i w głowie mam tylko głupie figle. Ale ja w tym kołchozie ciężko pracuję i jestem wdzięczny władzy radzieckiej, że mi pozwoliła tutaj pracować, a w zamian dostaję za darmo jedzenie. Praca jest bardzo ciężka, a jedzenie skromne, ale innego trudno wymagać w tym okropnym stanie wojennym, ale z tego powodu człowiek cały czas myśli tylko o wyrobieniu normy, aby dostać pełną porcje żywnościową dziennie i naprawdę nie w głowie mi jakieś psoty. Faktycznie byłem wraz z kolegą we wsi po prowiant, bo o to prosił nas brygadzista, ale jechaliśmy szybko tam i z powrotem, aby jeszcze zdążyć nieco wypocząć przed nocną zmianą. I mówię całkiem poważnie, ani was towarzyszu sekretarzu nie widziałem, ani tym bardziej waszej dubeltówki i mówiąc prawdę, żadnej dubeltówki widzieć nie chcę. Poza tym przy drodze w stepie rośnie tak wysoki piołun, że z poza niego nic nie widać. Jedyne co po drodze widziałem, to woźnicę który jechał do drugiej brygady i wiózł paliwo, ale mu woły zasłabły i musiał je popasać, ale nawet z nim nie rozmawialiśmy, gdyż spieszyliśmy się by wrócić jak najszybciej z powrotem.
I dalej w tym samym stylu wciskałem mu dalsze bajeczki, aż wreszcie towarzysz podniósł się szybko i zaczął wypytywać o tego drugiego woźnicę wołając i klnąc, że to na pewno ta swołocz mu fuzję ukradła. Zawinął się szybko wskoczył na bryczkę, zaciął konia i pognał do drugiej brygady.
 
     
Wojtek K 
sekretarz zarządu organizacji powiatowej


Wiek: 48
Dołączył: 07 Lip 2006
Posty: 1535
Skąd: czasowo z podziemia
Wysłany: Śro 14 Mar, 2007 10:33   

Mosci Polkowniku - chyba sie bede z waszmoscia kiedys spotkac musial a i postawic co nieco wypadnie. A teraz czekam na nastepne odcinki.
_________________
Jest szansa na pierwszy cud rzadu PO
Tusk zacznie mowic ludzkim glosem
Ostatnio zmieniony przez Wojtek K Czw 15 Mar, 2007 08:51, w całości zmieniany 1 raz  
 
     
Półkownik 
Stary Basior

Dołączył: 17 Gru 2005
Posty: 2968
Wysłany: Czw 15 Mar, 2007 07:13   

Po jego wyjeździe upewniłem brygadzistę strapionego tym, że za nas ręczył w takiej poważnej sprawie, że naprawdę nikogo zza tej ściany piołunu w stepie nie widzieliśmy. Trochę go tym uspokoiłem, ale obaj wiedzieliśmy, że na tym się nie skończy.
I faktycznie jeszcze tego samego dnia przyjechało dwóch zbirów z NKWD i po przywitaniu z brygadzistą każą mi natychmiast wsiadać z sobą do bryczki, aby pokazać miejsce w którym ukryliśmy dubeltówkę, gdyż już przesłuchiwali we wsi Wasię Kisurina i ten zeznał, że obaj ukradliśmy dubeltówkę i ją schowaliśmy. Nic mi nie pomoże kłamanie i wymigiwanie się, a co najwyżej jeszcze mogę pogorszyć swoją sytuację.
Nu Paliak - sobirajsia i ukażi eto miesto.
Zrobiło mi się trochę miękko w nogach. A nuż Wasia nie wytrzymał - myślę sobie - ale w takim wypadku po co by przyjeżdżali do mnie, abym to ja miejsce wskazał, przecież to Wasia miał schować broń. Na pewno mnie biorą na bajer - dodaję sobie otuchy i walę na całego.
Nigdzie z wami nie mam sensu jechać, bo ja żadnej dubeltówki nie tylko, że nie ukradłem, ale nawet nie widziałem, a zatem skąd mogę wiedzieć, gdzie ona jest schowana.
Szkoda czasu na czcze rozmowy mówi jeden ze zbirów - wsiadaj do bryczki, jedziemy na konfrontację do wsi, a tam po konfrontacji to z tobą sobie porozmawiamy, ale ręcznie, a Kisurina zwolnimy, bo mówił prawdę, a ciebie pod sąd i pod stienku razstrielat`.
Popchnął mnie silnie w kierunku bryczki, obaj także wsiedli i jedziemy w stronę wsi. Po drodze nadal namawiają mnie, upominają i radzą, abym dobrowolnie pokazał miejsce ukrycia dubeltówki, a nie zapierał się głupio, bo Kisurin i tak się już przyznał za nas obu, a że teraz mają o wiele poważniejsze sprawy w tym czasie wojennym, więc tylko odbiorą dubeltówkę, aby oddać ją sekretarzowi rajkomu i o całej sprawie zapomną, bo nie mają ani czasu, ani ochoty zajmować się takimi szczeniakami jak my.
Ja im na to, że mówię szczerą prawdę, ja o niczym nie wiem, ani żadnego miejsca nie znam, a nie wierzę aby Kisurin mógł coś zabrać, bo razem byliśmy przez cały czas i ja nic nie widziałem.
Obaj enkawudziści coraz bardziej byli wściekli, wreszcie po którymś moim kolejnym podobnym oświadczeniu zaczęli na całego przeklinać, aż wreszcie jeden z nich mówi.
Ja już na niego nie mam nerwów. Stawaj, skończymy z nim w tym stepie i powiemy, że uciekał. Drugi wypchnął mnie z bryczki i sam wysiadł, odpiął kaburę pistoletu i wyjął go wskazując mi kierunek, w którym miałem iść. Uszedłem kilka kroków na gumowych nogach, a ten krzyczy stój. Odwracam się w jego kierunku i widzę, że podnosi pistolet i celuje we mnie. Ledwo dotknął palcem cyngla, a ja bęc i leżę jak długi w bruździe. Zrobiło mi się słabo, czarne płatki zawirowały przed oczami. Po chwili enkawudzista był już przy mnie, kopnął mnie butem i kazał wstawać klnąc mnie przy tym od wszystkich maci i blaci. Wstaję z wielkim wysiłkiem na chwiejnych nogach i jak przez mgłę widzę wzniesioną na sobą rękę oprawcy z pistoletem i czuję gwałtowny cios kolbą rewolweru w głowę. Osuwam się nieprzytony na ziemię.
Nie wiem jak długo leżałem bez czucia. Była już noc, gdy się wreszcie ocknąłem z potwornym bólem głowy. Macam ostrożnie prawą stronę głowy i czuję pod palcami lepką zastygłą krew. Nie chcę dalej obmacywać głowy, gdyż ręce mam brudne i boję się zakażenia. Na prawe oko nic nie widzę, w głowie mi huczy jakby przejeżdżało przez nią na raz sto pociągów. Powoli podnoszę się, nogi mam jak z waty, dopełzam do drogi i z trudem myślę co tu dalej robić. Nie ma rady muszę jakoś dowlec się do brygady, bo tam wśród ludzi jedyny dla mnie ratunek. W tej okropnej sytuacji rozbłyska mi w huczącej głowie radosna myśl, że Waśka Kisurin na pewno nic nie powiedział, bo w przeciwnym wypadku nie zostawili by mnie tak w stepie. Moi oprawcy cały czas kłamali mówiąc, że Waśka wszystko powiedział chcąc mnie załamać i zmusić do przyznania się. Pokrzepiony tą nowiną wlokłem się powoli w stronę brygady. Już był dobry dzień kiedy zobaczyłem w oddali naszą budę, w której śpimy i usłyszałem krzyk ludzi, którzy mnie dostrzegli i biegli w moim kierunku. Wzięli mnie pod ręce, doprowadzili do beczki z wodą obmyli mi zastygłą krew i opatrzyli mi ranę, a głowę owinęli mi jakąś podartą koszulą. Wśród nich był również Waśka, który wyglądał nie lepiej niż ja. Jego również pobili ci sami dwaj enkawudziści we wsi, przed przyjazdem po mnie. Ze wsi ludzie dowieźli go wozem do brygady. Przejeżdżali w nocy koło mnie, ale mnie nie widzieli, gdy leżałem ranny w stepie, a ja ich też nie słyszałem, gdyż byłem wówczas nieprzytomny. Waśka usiadł koło mnie i smutno się uśmiechnął. Otoczył nas krąg ludzi. Nie daliśmy się tym zbójom - powiedział - ale opowiedz co z tobą było, bo myśmy wszyscy myśleli już, że ciebie gdzieś w stepie zastrzelili. Jeżeli czujesz się słabo to połóż się i odpoczywaj. Dzisiaj na nocną zmianę nie pójdziesz, na twoje miejsce jest już ochotnik, który te noc za ciebie będzie pracował. Wzruszyła mnie ta ich serdeczność. Dziękuję wam, za chwilkę wszystko opowiem, tylko jeszcze trochę odpocznę.
Dzielny chłopak z tego Polaczka - mówi jeden z nich - po tych ranach widać, że dobrze oberwał od enkawudzistów, ale nawet jednej łzy nie uronił. Wot maładiec.
Przyszedłem już trochę do siebie i powoli zaczynam opowiadać wszystko po kolei, jak było od chwili wywiezienia mnie z brygady. W trakcie tej opowieści niektóre kobiety popłakały się. Brygadzista i Waśka podprowadzili mnie do pryczy, ułożyli na niej, a Waśka przyniósł mi lepsze jedzenie, które wziął ze swego domu, ale nie miałem na nie ochoty, gdyż poczułem wzrastającą gorączkę, więc Waśka okrył mnie jakimś kocem i zapadłem w niespokojny sen. Całe dzisiejsze zdarzenie śniło mi się ponownie, więc co chwilę budziłem się, macałem w koło rękami, gdyż na jedno oko w ogóle nie widziałem, a na drugie słabo i uspokojony, że jestem w budzie, w bazie ponownie zasypiałem na krótko. Dopiero nad ranem zasnąłem na dłużej i obudziłem się dopiero w południe. Czułem się znacznie lepiej, gorączka spadła i młody organizm upominał się o swoje prawa. Byłem głodny. Wyszedłem na dwór i zastałem kucharkę przy kotle z gotującą się jakąś zupą. Zobaczywszy mnie, zaraz nalała mi jej do miski. Siadłem i zacząłem ja siorbać powoli łyżką, bo była bardzo gorąca. Brygadzista, który coś majstrował przy zepsutym traktorze - bo psuły się one cały czas i cały czas były prowizorycznie łatane, gdyż części zamienne były na wagę złota, a z reguły w ogóle ich nie było, zobaczywszy mnie podszedł do mnie pytając jak się czuję i czy w nocy będę mógł już pracować. Odpowiedziałem, że zapewne tak i sam zapytałem, gdzie jest Wasia. Pojechał do wsi, ale wkrótce wróci. Faktycznie za niedługo wrócił Wasia i przywiózł mi wyśmienite jedzenie - pieczoną kurę i pyszne pierożki. Masz to wszystko zjeść - powiedział - nie chcę nic słyszeć, że nie masz apetytu. Z wielkim smakiem zjadłem ten poczęstunek, ale nie cały, tyle by zaspokoić pierwszy głód, a resztę zachowałem na później, choć miałem wielką chęć wszystko pochłonąć od razu, ale nauczony głodem wiedziałem, że lepiej dla zdrowia jest podzielić całą porcję na co najmniej dwie części.
Teraz dopiero zaczęliśmy opowiadać sobie z Wasia wszystko po kolei co nas obu spotkało. Jak się okazało Waśce wmawiali, że to ja już się do wszystkiego przyznałem, tylko nie wiedziałem, gdzie on schował dubeltówkę. To ich stare metody, aby załamać człowieka i zmusić do przyznania się. A jak nas potraktowali, to widać było po naszym wyglądzie. Przykro nam tylko było, że podobnie potraktowali tego niewinnego woźnicę, co wiózł paliwo dla drugiej brygady, ale na szczęście poza pobiciem nic mu złego te zbiry nie zrobili. Jeszcze raz uścisnęliśmy sobie z Waśką dłonie i tej pory byliśmy jak bracia. Wiedzieliśmy, że obaj możemy na wzajem na sobie całkowicie polegać.
Waśka dubeltówkę schował, a po kilku tygodniach wyciągnął ją ze schowka, owinął starymi szmatami i udawał, że to ta jego stara, na którą miał pozwolenie. Nie raz chodziliśmy z ta flintą na polowanie, głównie na kaczki. Nasz brygadzista tylko głową kręcił i kilka razy nas sklął, że on tak za nas ręczył. Ale oficjalnie nic nie mówił i udawał, że też uwierzył w tę bajeczkę, że to stara dubeltówka Waśki.
 
     
Półkownik 
Stary Basior

Dołączył: 17 Gru 2005
Posty: 2968
Wysłany: Pią 16 Mar, 2007 06:12   

Prawie zaraz po zakończeniu żniw zaczął padać deszcz i obie brygady zjechały ze stepu do wsi, bo prace w polu były zakończone.
Zimą pracowało się przy obrządzaniu bydła kołchozowego i jeździło się dla niego w step po siano, które było złożone w stertach. Po zjechaniu do wsi wróciłem do swojej gospodyni, u której poprzednio mieszkałem. Załatwiła mi teraz pracę jako woźnicy jeżdżącego po siano. Jeździłem zatem saniami po to siano, nakładałem je ze stert na sanie i przywoziłem go do kołchozu dla bydła. Tam zrzucałem je, ale nie wszystkie, gdyż część zawsze musiałem ukraść dla bydła mojej gospodyni, bo taka była między nami umowa.
Tej zimy wrócił do kołchozu z wojska jej mąż i objął stanowisko kierownika końskiej fermy. Wkrótce jacyś ludzie donieśli mu o wizytach jego kolegów u żony, gdyż kilka razy brał mnie na spytki, a nawet i mnie podejrzewał o amory z jego żoną, ale ja cały czas mówiłem, że nic nie wiem, a co do moich amorów, to odparłem, że nie to mi w głowie z taką starsza ode mnie kobietą. Widać uspokoiło go to, gdyż przestał mnie o te sprawy wypytywać.
Pewnego razu wieczorem, gdy siedzieliśmy w chacie gospodarz mówi do mnie tak:
Wyrastasz na przystojnego młodzieńca i już dziewczyny we wsi wypytują o ciebie. Ale cóż z tego, kiedy ty jesteś obdartus. Goły i bosy. Ani porządnych portek, ani koszuli, ani butów. Nie dziwota, że nie chcesz wychodzić na wieś bo ci pewnie i wstyd.
A skąd ja mam wziąć te ubranie - pytam - kiedy mi nic z kołchozu nie dają.
To nic - on na to - ja już o ciebie zadbam. Myślałem o tym i mam pewien plan, tylko nie wiem, czy można ci zaufać.
Proszę się o mnie zapytać Waśki Kisurina - odpowiadam mu - on może o mnie najwięcej powiedzieć.
Wiem, wiem - mówi - już go o ciebie pytałem, mówił o tobie w najlepszych słowach i zapewniał mnie, że można ci śmiało powierzyć największą tajemnicę, bo umiesz milczeć jak grób. Ja się ciebie tylko tak jeszcze dla porządku pytałem. Ponadto też coś niecoś o uszy mi się obiło o twej historii z enkawudowcami.
Widzisz - ciągnął dalej - jeżeli nie możesz zdobyć ubrania oficjalnie, to trzeba do tego smykałki, a sądzę, że jak ci wyjawię mój plan, to ty go potrafisz w pełni zrealizować i nikt oprócz nas dwóch nie będzie o tym wiedział. Siedzieliśmy do późnej nocy i on mi wszystko po kolei wyłuszczał.
Następnego dnia miałem jeszcze z drugim chłopakiem, z którym byliśmy razem w sierocińcu, jechać saniami po zboże, które również pozostało na zimę w stepie usypane w pryzmę. Plan mojego gospodarza polegał na tym, że ja dostałem do sań najlepsze konie, a mój kolega najgorsze, ot po prostu chabety, które ledwie, że ciągnęły sanie. Z wioski do pryzmy ze zbożem było prawie trzydzieści kilometrów, więc bez trudu pozostawiłem te drugie sanie daleko za sobą. Z dużym wyprzedzeniem dojechałem do pryzmy i po zdjęciu kufajki szybko zacząłem nasypywać łopata zboże na sanie, aż ich skrzynia była pełna. Odsapnąłem nieco wtedy, gdyż cały byłem mokry od potu i ruszyłem szybko w powrotną drogę. W stepie wzmagał się wiatr i wszystko wskazywało na to, że tej nocy będzie burian, czyli burza śnieżna, która zawieje wszelkie drogi i ślady. Po kilku kilometrach spotkałem swojego kolegę, którego konie wlokły się noga za nogą. Miał do mnie pretensje, że zostawiłem go tak samego w stepie, ale gdy mu powiedziałem, że ja jeszcze raz obrócę, a on nie musi tego robić, wystarczy, że jeden raz załaduje sanie udobruchał się i uśmiechnął zadowolony, że będzie miał mniej roboty.
Ujechałem może z pięć kilometrów, a tu nagle konie stanęły zaczęły parskać i bić kopytami o śnieg. Przed saniami w odległości kilkudziesięciu metrów pojawiło się stado wilków. Zeskoczyłem co rychlej z sań, uspakajam konie głaszcząc je po pyskach i zasłaniając im widok na wilki, a jednocześnie strach mnie wielki obleciał, jako że z nimi żartów nie było, a pomocy w pustym stepie znikąd się nie można było spodziewać. Na szczęście wilki do mnie nie zbliżały się i po jakimś czasie odeszły dalej w step. Wskoczyłem na sanie i ledwo chwyciłem lejce, a konie ruszyły z kopyta i galopem ruszyły przed siebie. Sam nie wiem kiedy znalazlem się we wsi. Konie całe okryte pianą i para z nich bucha jak z kotła. Szybko przykryłem je płachtami, aby gwałtownie nie ostygły i nie zachorowały, gdyż szkoda by ich było, jako że były to najlepsze konie w kołchozie.
Zgłosiłem się do stróża, aby wskazał mi miejsce, gdzie mam wysypać pszenicę, aby zdążyć przywieźć jeszcze drugą turę przed zbliżającą się burzą śnieżną. Stróż wyszedł ze swej chatynki, wskazał mi miejsce i czym prędzej uciekł z powrotem do swego schronienia, bo wiatr już miótł śniegiem. Opróżniłem sanie ze zboża i jazda w powtórną podróż. Po drodze minąłem się z kolegą, który wlókł się swoimi saniami. Chwała Bogu, że on wilków nie widział, więc może odeszły do jakiejś kryjówki przed burzą. Powiedziałem mu aby zgłosił się do stróża i po wysypaniu pszenicy może jechać już do chaty, bo ja resztę zabiorę. Tak też się stało. Załadowałem resztę pszenicy i nawet nieco jeszcze miejsca w skrzyni sań zostało i powracam do wsi. Wiatr coraz większy, coraz silniej miecie śniegiem, ledwie, że widać ślady drogi. Ale dobrze utrzymane konie czując, że jadą do domu bardzo szybko pokonały drogę. W kołchozie już tak silnie wiało, że z trudem otworzyłem drzwi do chatynki stróża i zgłosiłem mu, że ja już drugą turę pszenicy wysypałem, a teraz jadę wyprząc konie i do domu. „Ot maładiec - on mi na to - dwa raza obratił, a tiepier takoj burian, czto niczewo nie widno”. Nawet mu się nie chciało wyjść z domu. Zatem ja z pełnymi saniami pszenicy podjechałem od tyłu pod ziemlankę moich gospodarzy i szybko ją wysypaliśmy do komórki. Ich ziemlanka stała na końcu wsi, więc nikt niczego nie widział, a przy tej zawiei śnieżnej to też nikomu nie chciało się na dwór wychodzić.
Na drugi dzień stróż wszystkim rozpowiadał, jaki to ze mnie chwat, że dwa razy obróciłem, że się wilków nie bałem i mimo burzy zdążyłem zwieźć całą pszenicę do kołchozu, gdyż w poprzednich latach zdarzało się, że pszenica pozostawała w polu, aż całkowicie zgniła i żadnego z niej pożytku nie było.
Mój gospodarz dotrzymał danego słowa i za ukradzioną przez mnie dla niego pszenicę kupił mi nową koszulę, spodnie i buty skórzane i jeszcze kilka drobiazgów z odzieży.
Teraz dopiero poczułem, że żyję. Miałem co jeść, byłem dobrze ubrany i mogłem pozwolić sobie wreszcie wyjść na ulicę porozmawiać i pożartować z dziewczynami i kolegami, bo poprzednio, z powodu łachów w których chodziłem, wstydziłem się wyjść z domu. Mimo mroźnej zimy czekałem wiosny, gdy coraz wyżej będzie świecić słońce i moje serce napełniło się otuchą, że jakoś tutaj dalej przeżyję.
 
     
Półkownik 
Stary Basior

Dołączył: 17 Gru 2005
Posty: 2968
Wysłany: Sob 17 Mar, 2007 06:45   

Niestety tak to już jest na tym świecie, że wszystko co dobre szybko się kończy. Jeszcze duże mrozy nie minęły, gdy otrzymałem wezwanie do stawienia się na naukę do szkoły zawodowej w Karagandzie. Takie wezwanie otrzymało jeszcze kilku chłopaków z kołchozu, z którymi byłem poprzednio w sierocińcu. Była zima 1944 roku ruscy bili Niemców na wszystkich frontach i potrzebna była każda para rąk, jeżeli nie na froncie to w fabrykach na zapleczu. To wezwanie było traktowane tak samo jak powołanie do wojska w ramach mobilizacji i tu dla nikogo nie było żadnej ulgi, ani możliwości reklamacji. Nawet mój gospodarz, który był w naczalstwie kołchozu nic nie mógł pomóc. Do wezwania dołączony był bilet kredytowy na pociąg z podaną datą wyjazdu. Pożegnałem się serdecznie z moimi znajomymi, a szczególnie z Waśką Kisurinem i ruszyłem w drogę. Podróż do miejsca przeznaczenia trwała około dziesięciu dni, a ja pilnie notowałem w pamięci miasta, przez które jechaliśmy, aby wiedzieć jak później wracać do tego rejonu, gdzie została moja matka i moje rodzeństwo, których nie widziałem od czasu zabrania mnie do sierocińca, gdyż byłem przypisany do innego kołchozu, ale w tym samym rejonie.
Pociągiem jechałem z miasta Kustonaj poprzez Traick, Pietropawłowsk, Akmolińsk, Kartały do Karagandy, a stamtąd, jeszcze około 40 kilometrów takim samowarkiem zwanym „kukuszką”, który składał się z lokomotywki i trzech wagoników i kursował tylko pomiędzy Karagandą a nowo wybudowanym miastem przemysłowym bez żadnej nazwy, a jedynie opatrzonym numerem, ale ludzie nazywali to miasto Nowa Samarkanda, a inni Mała Samarkanda. Od właściwej Samarkandy dzieliły nas setki kilometrów, ale być może, przy budowie tego nowego miasta pracowali ludzie zesłani stamtąd i nadali mu taką potoczną nazwę.
Po przyjeździe zgłosiłem się do szkoły i zostałem zakwaterowany w baraku. Był on drewniany, bez żadnych przepierzeń, jednoizbowy i po jego obu dłuższych bokach ustawionych było po 25 łóżek, a po środku stały w pewnych odstępach piece i kuchnie do gotowania. Było ich pięć. Zatem w jednym pomieszczeniu mieszkało pięćdziesięciu chłopców różnej narodowości. Z okien baraku widać było duże jezioro nad które chodziliśmy na rybki, co je rybacy wyrzucali jako zbyt małe, a my je zbieraliśmy i w baraku gotowaliśmy na nich zupę rybną w blaszanych banieczkach zrobionych z zardzewiałych puszek po konserwach znalezionych na śmietniskach przy stołówce fabrycznej. Przed jeziorem była maleńka stacyjka kolejowa tej „kukuczki”, a obok zakład, gdzie suszono dla wojska na front plasterki kartoflane. Z drugiej strony baraku była fabryka metalurgiczna przy której była nasza szkoła, a niedaleko od niej stołówka. Jak się okazało to tej nauki w szkole było bardzo niewiele, gdyż prawie cały czas pracowaliśmy w fabryce przy produkcji różnych części metalowych. Do czego one służyły nikt nie wiedział, gdyż była to ścisła tajemnica. Zapewne były to jakieś części do sprzętu wojskowego. Byliśmy po prostu darmową siłą roboczą, gdyż za swoja pracę nie dostawaliśmy ani kopiejki, a jedynie wyżywienie w stołówce. Duże słowo wyżywienie. To nie były posiłki, jakaś cienka zupka z kawałkiem chleba, albo kubek lury zwanej kawą zbożową i również kawałek suchego chleba. Do tego czasami pierogi, albo kluski. Ani mięsa, ani choćby jakiegoś tłuszczu jak słonina, czy smalec nie widzieliśmy. Czasami zdarzały się ryby smażone na oleju, albo rozgotowane jako zupa. Po kilku miesiącach takiej ciężkiej pracy i głodowego jedzenia byłem kompletnie wycieńczony i jedynym moim pragnieniem było zaspokoić głód, który cały czas mi towarzyszył. Nie tylko mnie - wszystkim chłopcom z tej niby szkoły. Radziliśmy sobie jak tylko każdy mógł. W rzadkich wolnych chwilach udało się czasami załapać do pracy w wytwórni suszonych plasterków ziemniaczanych, gdzie za kilka godzin pracy otrzymywaliśmy garść tych płatków. Czasami ratowaliśmy się zupą rybną z gotowanych w banieczkach małych rybkach z jeziora. Ale nie codziennie się to trafiało. Natomiast codziennie byliśmy głodni. Poprzednio w kołchozie też bywałem często głodny. Szczególnie zimą w Aloszence. Ale zawsze jak to na wsi można się było czymś poratować. Nawet zupą zgotowaną na jakiejś lebiodzie. Ale dopiero tam, w tej tak zwanej Małej Samarkandzie poznałem siłę głodu. Pomimo tego, że już wydawało mi się, że byłem przywykły do głodu, szczególnie wtedy, gdy nie mogłem wyrobić normy i dostawałem mniejsze porcje, ale dopiero tutaj dał mi się on PAN GŁÓD poznać w pełnej swej okazałości.
Bo głód to Bardzo Wielki Pan. Tak wielki, że niczego się nie boi, że jest silniejszy od strachu.
To jest taki wielki pan, że kazał mi kraść jedzenie, gdzie tylko się dało i jak tylko się dało. Z magazynów żywnościowych, ze składów i straganów na bazarze. Nie zawsze się udawało. Często zdarzały się wpadki kończące się lżejszym, lub cięższym pobiciem. Najgorzej jak się wpadło w magazynie. Wówczas traktowano ten czyn jako sabotaż uszczuplający zasoby armii czerwonej. Na szczęście wiele tych wpadek uszło mi prawie na sucho ze względu na mój młody wiek, a także przez to, że kradłem tylko żywność. Nie kradłem ubrań, ani innych rzeczy, które można było potem spieniężyć na bazarze. Przyznaję się, że kradłem, ale kradłem tę żywność wówczas, kiedy już głód panował nade mną niepodzielnie. Aby go oszukać chowałem w zanadrzu ubrania kawałek chleba, lub chociażby jakąś od niego skórkę. Wmawiałem sobie wówczas, że przecież mam jeszcze kawałek jedzenia, które mogę zjeść, kiedy tylko zechcę. Ale nie zawsze to skutkowało i nie zawsze miało się co za pazuchę schować.
Pocieszałem się myślą, że są obok mnie ludzie jeszcze bardziej doświadczeni niedolą losu. W tej fabryce był także obóz polskich jeńców wojennych. Byli oni zatrudniani przy robotach ziemnych, a także przy innych za ogrodzeniem fabryki. Ich stan był opłakany. Mimo zimy nie mieli ciepłych ubrań ani nawet czapek - uszanek. Mieli jedynie na głowach furażerki i przez to wszyscy nie mieli uszu. Ich poodmrażane uszy po prostu im od głowy poodpadały. Zamiast nich pozostały czerwone otwory do kanałów ucha wewnętrznego. Czasami wpuszczali ich pod strażą na halę fabryczną, aby się nieco ogrzali. Rozmowy z nimi były zabronione, pamiętam jedynie, że wszyscy mówili dobrze po polsku pomimo, że nadzorcy krzyczeli na nich aby rozmawiali po rosyjsku.
 
     
Półkownik 
Stary Basior

Dołączył: 17 Gru 2005
Posty: 2968
Wysłany: Wto 20 Mar, 2007 08:49   

Dwaj Panowie rządzili wówczas. Pan Głód i Pan Chłód.
Ten drugi był litościwym Panem. Ot wystarczyło, abyś usnął gdzieś poza barakiem ze zmęczenia, a Pan Chłód brał Cię litościwie w swe zimne ramiona i już z nich nie wypuszczał. Męka życia była skończona.
Ten pierwszy był najbardziej znienawidzonym Panem.
Bo nie dawał Ci spokoju, nawet we śnie. Ileż to razy śniły mi się te niedojedzone w Drohobyczu kromki chleba z masłem. Ileż to razy śniła mi się mama zachęcając mnie abym przestał grymasi i zjadł to co do talerza nalała. Przebudzenie z takiego snu było koszmarem, bo następowało wówczas, gdy już, już sięgałem łyżka do tego talerza z gorąca zupą.
Pan Głód popychał Cię do przestępstwa. Bo wmawiał Ci, że kraść można, a nawet trzeba. Bo trzeba przeżyć. A na cienkiej lurce w „szkole” było to niemożliwe.
Kraść można było wszędzie. Najlepiej, a zarazem najtrudniej było kraść na bazarze. Bo nas tam znali. Codziennie straganiarki widziały nas młodych chłopaków, jednakowo ubranych, którzy podkradali się do kramów, aby coś zwinąć. Ja też wielokrotnie udawałem, że mam pieniądze i chcę coś kupić, ot kilka pierożków, czy kawałek sera. Udawałem, że szukam pieniędzy w kieszeni pod wytartym waciakiem, ale z reguły kończyło się to tak, że straganiarka, jeszcze pieczołowiciej przykrywała swoje produkty i zaraz wołała innych Kazachów, aby mnie przepędzili. Kilka razy udało się skubnąć jakiś pierożek, ale z reguły musiałem się obejść smakiem i co rychlej zwiewać do baraków, który był oddalone od bazaru o kilkadziesiąt metrów, aby mi Kazachowie nie wkropili. Pewnego razu wałęsając się u wejścia do bazaru zobaczyliśmy kobietę, która wraz ze swoją młodą, może czternastoletnią córką niosły na bazar dwa garnki z gorącymi, świeżo ugotowanymi pierożkami. Oj mamciu jak one pachniały na tym mroźnym powietrzu. Podeszliśmy do nich, udając, że chcemy kupić. Podały cenę, a my na to, - no ale trzeba je zobaczyć, czy one naprawdę takie dorodne. Dziewczynka odsłoniła płótno przykrywające garnek, a my trzej od razu łapy do środka, aby dorwać co się tylko da. Oj, jakie to było gorące. Nawet nie można było jednego pierożka w rękę chwycić. Z wrzaskiem wyciągnęliśmy poparzone dłonie z garnka gniotąc w nim tylko te pierożki. Powstał ogólny harmider. Baba krzyczy, córka płacze, a w naszym kierunku pędzi kilku Kazachów z rozstawionymi rękami, aby nas złapać. Ratuj się kto może. Ja popędziłem na najbliższego z nich, a gdy ten już miał mnie chwycić, umknąłem mu dołem pod jego rozpostartymi ramionami. i nie oglądając się chodu ile miałem tylko sił w nogach do baraku. Wpadłem zadyszany, a pozostałych dwóch nie ma. Wrócili po przeszło godzinie, obici jak gruszki i każdy na szeroko rozstawionych nogach, bo obaj się z tych emocji sfajdali w portki. A czym żeście się zesrali w portki - pyta mój kolega z sąsiedniej pryczy, kiedy wy cały czas głodni. A kiedy te Kazachy przewróciły nas na ziemię i nam po brzuchach skakali i tłukli czym mieli pod ręką - odpowiada jeden z nich. Mimo tragicznej sytuacji cały barak pokładał się ze śmiech, mimo że każdy zdawał sobie sprawę, że to samo może jego spotkać, ot chociażby jutro.
Innym razem stoimy obok tej przetwórni ziemniaków i brygadzista pyta nas, czy chcemy pomóc i coś zarobić. No pewnie, że tak. No to noście kosze z surowymi ziemniakami z magazynu na przetwórnię, a zabierajcie stamtąd kosze z wysuszonymi i zanoście je do drugiego działu magazynu. Nam w to graj. Łapiemy we dwójkę kosz i targamy. Chce nam się taki kosz od razu ukraść, ale widzę, że brygadzista schował się za drzwiami i na obserwuje. Chłopaki -wołam - nie możemy teraz nic zrobić, targamy wszystko na miejsce. Po kilku takich turach brygadzista nabrał do nas zaufania i mówi - no widzę, że trafili mi się jacyś dobrzy pomocnicy. Macie jeszcze obrócić po trzy razy i każdy dostanie za to po porcji tych suszonych kartofli. Jaka to była porcja to każdy z nas wiedział. Ot dwie garście tych suszonych ziemniaków. Gdy zobaczyliśmy, że się oddalił to my za kosz z tym suszem i biegiem do baraku. Ale on się obejrzał i dawaj w krzyk. Na to ja z kolegą od razu wywróciliśmy się rozsypując cały kosz plasterków ziemniaczanych wokół w głębokim śniegu. Brygadzista od razy nas przepędził nie dając żadnej zapłaty. Ale my później wróciliśmy i nurkując w tym kopnym śniegu wyzbieraliśmy wszystkie plasterki. Było tego i tak dużo więcej niż oficjalna „zapłata”.
Kiedyś znowu, spotkaliśmy woźnicę, niemowę, który wiózł sanie załadowane prowiantem do stołówki. Na saniach chleb, puszki, koszyki z zielonymi pomidorami i jeszcze z jakąś przemrożoną zieleniną. Koń, taka chabeta zakopał się w śniegu i nie może sań dalej ciągnąć. Woźnica ujrzawszy nas daje nam na migi znaki abyśmy mu pomogli. Dorwało się nas czterech do sań i pchamy je. Kawałek popychaliśmy i znowu utknęły. Znów kawałek popychaliśmy i znowu utknęły. I tak kilka razy. Aż nam wpadła „genialna” myśl do głowy - wywracamy sanie, każdy łapie co mu pod ręką i chodu. Tak też zrobiliśmy. Wywróciliśmy sanie każdy złapał co się dało, głównie po kilka bochenków chleba i chodu. Niemowa zaczął wrzeszczeć, ale zanim kto się połapał o co mu chodzi to nas już nie było. Ukradziony w ten sposób towar, głównie bochenki chleba ukryliśmy pod śniegiem nieopodal baraku. Nie minęła godzina, gdy do baraku wpadł komendant z milicją i z tym woźnicą. Ten wskazał nas wśród wszystkich jako sprawców. My się tłumaczymy, że myśmy pchali, ale wpadli jacyś inni chłopcy z innego baraku i to oni wywrócili sanie i ukradli żywność. A my przecież niewinni jak aniołkowie. A jeżeli my winni to niech ten woźnica powie jak naprawdę było. Jak mógł on powiedzieć skoro był niemy. Niestety nasze wykręty na nic się nie zdały i dostaliśmy od milicji taki łomot, że przez kilka dni nie mogliśmy się pozbierać. Ale najważniejsze, że nikt zagrzebanego w śniegu chleba nie znalazł i chociaż jeden dzień byliśmy jako tako najedzeni.
Innego dnia weszliśmy do magazynu mąki. Cała jedna strona magazynu była założona poukładanymi na sobie workami z mąką, hen aż pod sam sufit wysoko. Magazyniera jak raz nie było, więc była okazja ukraść worek. Ale jak tu go zdjąć z tak wysoka. Miałem w kieszeni nóż zrobiony z brzeszczotu piłki do metalu. Tym nożem rozciąłem worek na mojej wysokości myśląc, że w ten sposób nabiorę mąki. Ale mąka nie wysypała się, a po prostu wybuchła pod ciśnieniem tych górnych worków prosto na nasze twarze. Zasypała nam oczy, zatkała nos i gardło. Krztusząc się i otrzepując wybiegliśmy z magazynu nic z tej mąki nie mając.
Czasami kradło się nawet kolegom. Pewnego dnia jeden z chłopców zachorował i leżał na pryczy w baraku. Jego sąsiad poszedł po porcję prowiantu dla niego i przyniósł mu porcję chleba. Ta porcja to było sto gramów suchego chleba takiego, że łatwiej było z niego lepić figurki szachowe niż go jeść. Na dodatek kucharki przed każdym pokrojeniem na porcje maczały nóż w wodzie, aby chleb nasiąkł wodą, a przez to, aby jego waga zwiększyła się. Przecież kucharki tak samo musiały się z czegoś wyżywić. Ten chory mówi, że go wszystko boli i nie chce chleba. Zanim jego kolega schował go, wyrwałem mu go z ręki i uciekłem. Za chwilę wróciłem i mówię zgodnie z prawdą, że chleb zniknął w moim brzuchu i na prawdę nie mam co oddać. Takich i podobnych zdarzeń było setki. Aby przeżyć trzeba było kraść na bezczelnego. Ukradzioną żywność chowaliśmy natychmiast w zbyt długich, i potarganych rękawach kufajek, aby donieść przed barak, gdzie znów trzeba było ją schować zakopując w śniegu. W baraku po każdej takiej „aferze” były rewizje i nie daj Boże, aby znaleziono cały chleb. Rękawy od kufajek były potargane dlatego, że nowe można było otrzymać dopiero wtedy, gdy chłopak wyglądał obdarty tak, jak zając z włosa na wiosnę. A to i tak nie były całkiem nowe kufajki, bo przecież oprócz nas, a w zasadzie ponad nami kradło naczalstwo tej szkoły i fabryki, które nowe fasowane kufajki zamieniało za sowitą zapłatą na używane u Kazachów i dopiero te używane dostawaliśmy my, jako niby nowe. Ale spróbował by się ktoś na to poskarżyć.
 
     
Półkownik 
Stary Basior

Dołączył: 17 Gru 2005
Posty: 2968
Wysłany: Śro 21 Mar, 2007 06:59   

Tak minął cały rok koszmarnej, ciężkiej harówki w fabryce, rok potwornego głodu i częstego pobicia. Po którejś wpadce, gdy zostałem szczególnie ciężko pobity i leżałem chory w baraku, bo nie miałem siły iść do pracy, a tam kto nie pracował, to nawet tej lichej zupki nie dostawał, zacząłem realnie rozmyślać o ucieczce z tego miejsca. Uciekać z tego kraju odczłowieczenia, z tego kraju absolutnej niewoli. Jeszcze przed otrzymaniem nakazu wyjazdu do Karagandy słyszałem, że starsi ode mnie chłopcy mogli się zgłosić do organizowane w Sojuzie Polskiego Wojska. Ja byłem wówczas za młody, mnie nikt z kołchozu nie chciał puścić do tego wojska. A wręcz oficjalnie mówiono, że to nie prawda, że żadnego Wojska Polskiego nie ma, jest tylko jedna niezwyciężona krasnaja armia.
Zatem, gdy ponownie nastała zima, bezlitosna i mroźna opanowała mnie tylko jedna myśl - uciekać co rychlej, jak najszybciej, póki jeszcze mam jakie takie siły, gdyż coraz bardziej zdawałem sobie sprawę, że już dłużej nie wytrzymam. Śniły mi się w koszmarach nocnych niedojedzone przeze mnie obiady w rodzinnym domu w Drohobyczu. Śniły mi się w koszmarach nocnych krowy pasące się w kazachskim stepie w Tatianówce z wymionami pełnymi mleka, które uciekały przede mną, gdy zbliżałem się do nich, aby je wydoić. Śnił mi się najzwyklejszy chleb z otrębami, którego we śnie nie udawało mi się ani ukroić, ani ugryźć.
Musiałem uciekać.
Cel ucieczki mógł być tylko jeden - wieś Aloszenka, w której przed czterema laty rozstałem się z moją matką i rodzeństwem. Trasę ucieczki znałem, gdyż często leżąc głodny powtarzałem sobie kolejno wszystkie stacje kolejowe, przez które tutaj jechałem. Ale uciekać samemu było jakoś niesporo. Wydawało mi się, że we dwóch będzie zawsze raźniej, zawsze jakieś większe szanse zorganizowania czegokolwiek, zawsze jakieś większe szanse wykaraskania się z kłopotów. Do wspólnej ucieczki namówiłem swojego kolegę - Ukraińca Wańkę Janczenko, którego znałem jeszcze z sierocińca i z którym razem byliśmy również w Tatianówce, tego samego z którym woziłem saniami zimą pszenicę ze stepu. Wania był prawdziwym sierotą był mniej ode mnie zaradny i znacznie ciężej znosił pobyt w tej niby szkole. Cały czas narzekał na swój los, na warunki pobytu, na głód. On też miał gdzie uciekać. W Tatianówce mieszkał u starego samotnego małżeństwa kołchoźników, którym był potrzebny w gospodarce i którzy traktowali go jak syna. Było mu u nich bardzo dobrze i zawsze ich mile wspominał i tęsknił za nimi.
Ustaliliśmy datę i porę ucieczki. Była połowa lutego 1945 roku. Nasza ucieczka nastąpiła przy współudziale naszych kilku naszych kolegów z baraku, którzy nam pomagali we wszystkim i oddali nam przed ucieczką swój przydział chleba. Wzięliśmy jeszcze każdy po kocu, aby mieć się w co opatulić na mrozie i ustaliliśmy, że Wania pójdzie pierwszy, najpierw w kierunku stołówki, a potem skręci w stronę stacji kolejowej i tam na mnie poczeka. Nie chcieliśmy opuszczać baraku razem, aby nie wzbudzić jakichś podejrzeń. Tak też zrobiliśmy. W kilka minut po Wani ja również dotarłem na stację. Teraz należało się dowiedzieć o której godzinie odchodzi ta „kukuszka” do Karagandy, bo to była stacja węzłowa i z niej pociągi odchodziły w różnych kierunkach. Od kolejarza dowiedzieliśmy się, że odjedzie ona za półtorej godziny. Wcisnęliśmy się w jakiś kąt przy budynku stacji, aby nie zwracać na siebie uwagi. Wtem widzę biegnących w stronę stacji dwóch kolegów z baraku.
Wyskoczyłem im na przeciw, a oni zdyszani szybko mówią - uciekajcie stąd co rychlej gdzie się tylko da, gdyż wasza ucieczka została wykryta i już nawet milicja was szuka jako dezerterów. Nie było czasu do stracenia - wołam do Wani - zwiewajmy przez jezioro - jest zamarznięte, lód gruby i tam na pewno nie będą nas szukać. Sprzyjała nam ciemność wieczorna, ale po lodzie trudno uciekać. Nogi się ślizgają i nie można szybko biegnąć. Ze strachu czas się dłuży i wydawało się nam, że stoimy w miejscu. Po jakimś czasie zatrzymaliśmy się i odwrócili. Brzeg był daleko i żadnej pogoni za nami nie zauważyliśmy. Uspokojeni tym zwolniliśmy tempo ucieczki idąc cały czas w jednym kierunku. Wiedzieliśmy, że po drugiej stronie jeziora jest również stacja kolejowa i do niej chcieliśmy dojść. Z mroku nocy wyłoniły się jakieś światełka. Już myślałem, że to światła stacji, ale nie to były ślepia wilków świecące w nocy. Trochę nas strach obleciał, ale idziemy dalej. Na szczęście wilki odeszły w innym kierunku. Przeszliśmy już sporo kilometrów i na pewno było dawno po północy, gdy wreszcie usłyszeliśmy upragniony głos syreny lokomotywy. Po chwili usłyszeliśmy jeszcze jeden, a potem kilka nowych. Skorygowaliśmy nasz kierunek marszu na te sygnały i faktycznie po jakimś czasie doszliśmy do stacji kolejowej. Poszliśmy do poczekalni, aby odpocząć i ogrzać się. Ponadto trzeba było coś zjeść. Chleb mieliśmy z sobą, ale trzeba było znaleźć samowar z gorącą wodą, którą Rosjanie nazywają „kipiatok” i taka woda była na każdej stacji kolejowej. Naleliśmy jej sobie do naszych puszek i jemy suchy chleb zapijając ta gorącą wodą i rozglądamy się kogo by tu zapytać o pociągi. Byle jaki pociąg, byle nie w stronę Małej Samarkandy, bo stamtąd uciekliśmy i byle jak najdalej od tego miejsca. Wypatrzyłem Kazacha - kolejarza i od niego dowiedziałem się, że wkrótce ruszy skład pustych wagonów towarowych do Karagandy po węgiel. Podeszliśmy do tego pociągu i gdy ruszył wskoczyliśmy do wagonu. Wiedzieliśmy, że nie można siedzieć w wagonie, gdy pociąg stoi na stacji, bo często chodzą patrole strażników i sprawdzają czy kogoś w takich wagonach nie ma. Zasunęliśmy drzwi, bo przez otwarte dodatkowo wiał wiatr i jedziemy. Jechaliśmy dość długo, pociąg nie jechał, ale wlókł się i na koniec zaczął zwalniać. Odsuwam drzwi i widzę, że zbliżamy się do dużego miasta, a w oddali widnieją szyby kopalniane. To na pewno musi być Karaganda. Pociąg zatrzymał się dłuższą chwilę pod semaforem, a potem powoli dojechał do dworca. Wyskoczyliśmy z wagonu i idziemy jakby nic w kierunku dworca kolejowego, aby wmieszać się w tłum podróżnych i doczekać się następnego pociągu, który zawiezie nas dalej. Jesteśmy zniecierpliwieni, gdyż nie ujechaliśmy daleko od naszego miasta i obawiamy się pościgu milicji. Chwilę postaliśmy i pytam się Wani co dalej robimy. A on mi na to, że to ja całą tą ucieczkę zaplanowałem i jego do niej namówiłem, więc ja mam decydować co mamy robić dalej. Ha trudno. Myślałem, że będzie moim pomocnikiem w czasie ucieczki, a tu i tak sam mam wszystko wymyślać. Ale chociaż dobrze, że jest do kogo gębę otworzyć, bo to zawsze pomaga i uspakaja nerwy. Ale co będzie w razie wpadki?. Żeby tylko Wania nie załamał się i nie powiedział, że ja byłym inicjatorem, bo wówczas kara jest znacznie surowsza. Mówię zatem do niego - głowa do góry i nie rób takiej tragicznej miny bo nasza ucieczka dopiero się rozpoczęła i czeka nas jeszcze długa droga i lepiej, żeby nie było wpadki. Ale co tam myśleć o wpadce. Zmarzliśmy w tym wagonie towarowym na kość, więc znowu najpierw trzeba odszukać kipiatok. Nabraliśmy sobie go do puszek, wyciągamy po kawałku chleba i jemy go zapijając tym kipiatokiem jak w najlepszej restauracji. Trochę się rozgrzaliśmy i jak zwykle trochę głód oszukaliśmy, więc czas rozejrzeć się za następnym pociągiem towarowym, bo pociągami osobowymi jeździło dużo tajniaków z NKWD i łatwo było im wpaść w ręce.
 
     
Półkownik 
Stary Basior

Dołączył: 17 Gru 2005
Posty: 2968
Wysłany: Czw 22 Mar, 2007 06:47   

Minął tak cały dzień i miało się ku wieczorowi i słońce już zaszło i mróz jak to zwykle o zmierzchu i o świcie spotęgował się. Pomyślałem, że dobrze byłoby dostać się do parowozu i w nim jechać. Cóż szkodzi porozmawiać z maszynistą, a nuż się uda. Plan wydawał mi się wspaniały, więc wyglądamy z budynku stacji na tory i co z tego, że plan dobry, kiedy nie ma żadnego pociągu. Dla rozgrzewki zaczęliśmy biegać aby nie stać i nie zamarznąć.
Wreszcie przyjechał duży skład pociągu towarowego z wagonami z węglem i wjechał na boczny tor przeznaczony dla pociągów towarowych, aby nie blokowały torów dla pociągów osobowych. Pomyślałem, że ten pociąg z węglem będzie na pewno jechał daleko, więc powiedziałem Wani, aby zaczekał, z sam walę do maszynisty, a nuż uda się z nim dogadać, bo w taki mróz jechać nie wiadomo jak długo to strach, że się zamarznie. Podszedłem do parowozu i widzę, że maszynista z pomocnikiem coś tam majstrują. Podchodzę jeszcze bliżej, a jeden z nich odwraca się, robi zdziwioną minę i pyta co ja tu robię. Na to ja opowiadam swoją przygotowaną bajeczkę, że zgubiłem się z kolegą w trakcie przenosin sierocińca do innego miasta i proszę go, aby zabrał nas do parowozu i pozwolił dojechać do Akmoleńska, a my za to będziemy wrzucać węgiel do paleniska. Maszynista najpierw dokładnie wypytał mnie o sierociniec, o nazwiska kierownika i opiekuna, a ja już na takie pytania wcześniej się przygotowałem, więc bez zastanawiania odpowiadałem zgodnie z ułożona w myślach wersją zdarzeń. Widać nabrał do mnie zaufania i pozwolił wreszcie pójść po kolegę mówiąc wprawdzie, że i tak we wszystko to co ja opowiadałem nie wierzy, ale przecież dwóch chłopaków na mrozie nie zostawi, aby ani chybi zamarzli. Zadowoleni wgramoliliśmy się na parowóz, a maszynista pyta dlaczego ja od razu nie przyprowadziłem swego kolegi, tylko sam przyszedłem. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nie wiedziałem, czy się zgodzi, a w razie wpadki, to lepiej, żeby kłopoty miał tylko jeden, a nie dwóch. Spodobała mu się ta odpowiedź. No teraz - mówi - jeden na górę spać, a drugi do łopaty. Wania był bardziej zmęczony więc on poszedł spać, a ja wrzucałem węgiel na palenisko, a potem zamieniliśmy się. Maszynista dał każdemu z nas po pajdzie chleba i kawałku słoniny. Zamienialiśmy się tak jeszcze kilka razy, gdyż trasa do Akmoleńska liczyła około siedmiuset kilometrów. Mimo pracy czułem się bardzo dobrze, zdążyłem się w przerwach wyspać, zjadłem kilka kawałków słoniny z chlebem, a słoniny to już naprawdę dawno nie widziałem i najważniejsze, że jechałem w cieple. Świat znowu robił się piękny. Wania też był pewnie zadowolony, ale że ogólnie był on małomównym mrukiem, więc go przy obcych specjalnie nie wypytywałem. Gdy do Akmolińska było jeszcze z piętnaście kilometrów maszynista powiedział nam, że dalej musimy iść piechotą, gdyż na tym odcinku są częste kontrole tajnej policji, która także zagląda do parowozu. Nam dwa razy nie trzeba było tego powtarzać. Podziękowaliśmy za gościnę i podróż, wypytaliśmy dokładnie jak mamy iść na dworzec i ruszyliśmy dalej piechotą.
Doszliśmy do miasta już w nocy. Odszukaliśmy dworzec i jak zwykle naleliśmy sobie wrzątku do puszek i zagryzamy chleb popijając gorącą wodą. W poczekalni było ciepło, więc szybko rozgrzeliśmy się po tym kilkunastokilometrowym marszu na mrozie. Siedzimy sobie tak na ławeczce w ciepłym pomieszczeniu i myślę tylko o jednym, aby jechać dalej. Pogoni już się tak nie obawiałem, bo odjechaliśmy dość daleko. Z tych rozmyślań wyrwał mnie nagle głos mężczyzny w cywilu, który wziął się koło nas nie wiadomo skąd. - A wy co tu robicie rebiata, gdzie chcecie jechać, pokażcie dokumenty. Zacząłem opowiadać przygotowana bajeczkę, ale on nie za bardzo w nią uwierzył, tym bardziej, że nasz wygląd mówił sam za siebie. Nowe ubrania, które założyliśmy w baraku przed ucieczką zdążyły się już nieco przybrudzić, najpierw jazdą w wagonie towarowym, a potem na parowozie, gdzie wszystko oblepione smarem. W końcu tajniak przerwał moją opowieść mówiąc - Pacany, przestańcie mi tu bajerować, tylko mówcie skąd jedziecie i dokąd chcecie się dostać - po czym zaprowadził nas na komisariat kolejowy. Myślę sobie całe szczęście, że to komisariat, a nie NKWD, bo wśród milicjantów zdarzało się trafić na człowieka, a w NKWD były same bestie z piekła rodem. Na komisariacie było sporo osób doprowadzonych do sprawdzenia. Tajniak, który nas przyprowadził przekazał nas dyżurnemu, a sam poszedł na dalsze łowy, natomiast dyżurny kazał nam czekać w kolejce do milicjanta siedzącego za biurkiem, który każdego doprowadzonego spisywał do książki zatrzymań. Spisywanie każdego doprowadzonego trwało bardzo długo, a na nas nikt specjalnie nie zwracał uwagi, więc kiedy zauważyliśmy, że dyżurny na chwilę wyszedł, to my w drzwi i chodu. Na pewno ratował nas nasz młody wiek, że nikt na nas nie zwracał specjalnej uwagi. Teraz na dworzec już nam nie wolno było wchodzić, aby znowu nie natknąć się na tajniaka, więc uciekliśmy pomiędzy wagony towarowe, czekając aż któryś pociąg ruszy obojętnie w którym kierunku, byle tylko wydostać się z tej stacji, bo jak nas złapią to dodatkowo ukarzą za ucieczkę z komisariatu. Wreszcie jeden ze składów pociągów ruszył więc wskoczyliśmy na stopień ostatniego z wagonów na którym była budka dla konwojenta. Ponieważ pociąg był pusty, więc konwojenta nie było i weszliśmy do tej budki, usiedli na podłodze jeden obok drugiego, aby stracić jak najmniej ciepła. Zaczęliśmy rozpamiętywać ostatnie zdarzenia i doszliśmy do wniosku, że to chyba sami milicjanci ułatwili nam ucieczkę, aby nie mieć niepotrzebnych kłopotów z nieletnimi. Pilnowaliśmy się nawzajem, aby nie zasnąć i nie zamarznąć i jak najczęściej ruszać się i często zmieniać pozycję bo mróz był tęgi i dobrze dawał nam się we znaki.
Pociąg wlókł się, często stawał pod semaforami, zatrzymywał się na małych stacyjkach, ale przecież jechał. Wreszcie o wielu godzinach takiej „eleganckiej” podróży dojechaliśmy do jakiegoś większego miasta. Było to miasto Kartały.
 
     
Półkownik 
Stary Basior

Dołączył: 17 Gru 2005
Posty: 2968
Wysłany: Pią 23 Mar, 2007 07:13   

Zmarznięci na kość poszliśmy jak zwykle na dworzec, aby rozgrzać się i zjeść kawałek chleba popijany gorącą wodą, która człowieka rozgrzewała i zaraz nasze samopoczucie poprawiło się. Na tym dworcu pędziliśmy całą noc zmieniając co jakiś czas miejsce, aby zbyt długo nie pozostawać w tym samym, bo to groziło podpadnięciem tajniakom. Kilka razy wyglądaliśmy na tory, ale żadnego pociągu nie było, a w zasadzie to po ostatnim etapie jazdy chcieliśmy jak najdłużej przebywać w ciepłym pomieszczeniu. Rano zobaczyliśmy, że do składu wagonów doczepiana jest lokomotywa. Załadowaliśmy się do jednego z wagonów i po chwili pociąg ruszył. Wprawdzie w dzień mróz był lżejszy niż nocą, ale przecież ciepło nie było. Po kilku godzinach jazdy dojechaliśmy do jakiejś stacji, gdzie parowóz odczepili, więc znowu idziemy na stację. Jakaś mała stacyjka, ludzi niewiele. Pytamy się o pociągi i słyszymy, że pojechaliśmy nie tam, gdzie chcieliśmy i będziemy musieli się wracać bo stąd pociągi jeżdżą tylko przez miasto Kartały. W tamtych czasach było bardzo trudno odwiedzić się, gdzie dany pociąg jedzie, gdyż był to czas wojenny i rozkład jazdy obejmował ścisła tajemnica. A tym bardziej trudno było dopytać się o stację docelową pociągu towarowego. Na powrotny pociąg czekaliśmy znów kilka godzin i tak po całym zmarnowanym dniu zmarznięci i głodni wróciliśmy nocą z powrotem do tego samego miasta. Nie było to zbyt szczęśliwie ponownie pokazywać się na tym samym dworcu, ale co robić. Całą noc jakoś szczęśliwie udało nam przeczekać w cieple i chwalić Pana żaden strażnik, ani milicjant nie zainteresował się nami. Zapas chleba nam się skończył, pieniędzy na żywność nie mieliśmy. Zdecydowaliśmy się sprzedać jeden koc na bazarze, aby móc sobie kupić coś do jedzenia. Zapytaliśmy się o drogę na bazar i poszliśmy tam. Na bazarze poszedłem do jakiegoś żydka handlującego starzyzną i targuję z nim cenę koca. Żydek jak to żydek, skąpy, za wiele dać nie chce i narzeka, że koc zawszony, to kto go od niego kupi. Ja mu wciskam, że tam w nim żadnych wszy nie ma, że prawie nowy z magazynu, kłócimy się i targujemy. Ja trochę cenę obniżam, żydek trochę podwyższa i tak doszliśmy prawie do porozumienia, gdyż różnica pomiędzy tym co ja chciałem dostać, a tym co żydek chciał mi dać wynosiła już bardzo niewiele. Wtem w nasze targowanie ceny wtrąca się ktoś obcy i mówi, że słyszał naszą rozmowę i myśli, że jego żona dałaby za ten koc tyle ile ja chcę, ale, że on nie ma pieniędzy przy sobie, więc weźmie mnie z sobą do domu, a tam jego żona zapłaci mi za ten koc. Popatrzyłem na niego i nogi ugięły się pode mną. Wprawdzie nie miał na sobie uniformu, ale jego wygląd nie dawał mi żadnych złudzeń. Na pewno tajniak. Ale cóż miałem robić? Uciekać - dokąd ? Wania stał dalej i jego tajniak ze mną nie skojarzył. Z reszta tak zawsze robiliśmy, że tylko jeden z nas, z reguły tym jednym byłem ja, gdyż Wania był jak to się dzisiaj mówi mało komunikatywny, podchodził, aby się o coś spytać, czy poinformować, a drugi stał dalej, aby w razie wpadki złapali tylko jednego. Więc już przeczuwam jaki los mi grozi, ale udaję, że mu uwierzyłem i ruszam z nim ulicą. Szliśmy już dosyć długo, aż wreszcie doszliśmy do murowanego dużego budynku. Pewnie to siedziba NKWD pomyślałem sobie. I tak niestety było. Tajniak mówi, że musimy wejść do tego budynku zanim pójdziemy do niego do domu, bo on tu pracuje i musi zapytać się swego zwierzchnika o zgodę na udanie się do domu w czasie pracy. Ja już nawet dobrze nie słuchałem jakie on tam jeszcze kłamstwa opowiadał, kiwałem tylko zrezygnowany głową i zastanawiałem się co mnie wewnątrz czeka. W środku dużo ludzi w mundurach NKWD. Mój opiekun z dobrotliwego człowieka, jakiego udawał na ulicy natychmiast przeobraził się w zbira jakim był w rzeczywistości. Chwycił mnie mocno za kołnierz i wepchnął do pokoju oficera dyżurnego meldując, że złapał mnie na bazarze gdy sprzedawałem kradziony koc. Ja się na razie nic nie odzywam, ale widzę przyszłość w czarnym kolorze, a o ucieczce stąd nie ma mowy, dobrze jeżeli się od tych panów wyjdzie z życiem.
Bo ci panowie byli panami życia i śmierci i zabicie lub zakatowanie człowieka było dla nich tak jak rozgniecenie muchy na ścianie. Nie musieli się z nikim liczyć, nie musieli się przed nikim tłumaczyć z tego co zrobili z takim szarym człowiekiem jak ja. A poza tym przypomniała mi się poprzednia przygoda z enkawudowcami, przy okazji przesłuchania w kołchozie. Zatem nic dobrego nie mogłem się spodziewać.
Wyciągaj wszystko z kieszeni - wrzasnął do mnie dyżurny. A wam towarzyszu - to do mojego konwojenta - dziękuję, możecie odejść. Ja szybko wyciągam wszystko z kieszeni pewny, że nic trefnego tam nie mam, bo też była taka zasada, że jak ja chodziłem coś załatwiać, to wszystkie trefne przedmioty, jak chociażby klucz do otwierania drzwi wagonów oddawałem Wani, aby w razie w wpadki nie pogarszać swojej sytuacji. Wyłożyłem zatem wszystko co miałem w kieszeni na stół, a koc położyłem na krześle pod oknem i mówię, że to już wszystko. Dyżurny popatrzył i pyta czy czegoś nie ukryłem. Odpowiedziałem, że to już na pewno wszystko. No i zaczęło się przesłuchanie. Oczywiście prawdy mu nie mogę powiedzieć, bo na nic by się to nie zdało więc jak zwykle opowiadam tę sama bajeczkę o zagubieniu się w trakcie podróży z jednego sierocińca do drugiego, ale teraz pytania tego dyżurnego są bardziej szczegółowe niż to było na komisariacie. A kiedy, a jaka data, a jaką drogą, a na jakim dworcu, a gdzie się przesiadaliście, a kto was konwojował i tak dalej i tak dalej. Co bym nie odpowiedział, zawsze było źle i zawsze każda odpowiedź pociągała za sobą kolejne szczegółowe pytania. Jak się okazało moja bajeczka nie zadowoliła go. Łżesz jak pies powiedział i zawołał drugiego funkcjonariusza. Pogadajcie z nim po naszemu towarzyszu - mówi do niego - bo kłamie jak najęty, a ja nie mam już czasu słuchać dalej jego opowieści. Tak jest - odpowiedział ten duży drugi drab i zabrał mnie do sąsiedniego pokoju i od razu na wstępnie dostałem w nos jedną ręką i poprawkę w ucho drugą. A potem rozpoczęło się regularne bicie nie tylko ręką, ale wszystkim co mu wpadło pod rękę. Zacząłem płakać i brać go na litość, ale przecież ci oprawcy litości nie znali. – „Moskwa sliozom nie wierit” - odpowiedział na moje błaganie o litość. Takie to mieli oni powiedzenie. Jeszcze mnie trochę poobijał, ale widząc, że ja swej wersji opowieści nie zmieniam zawołał kolejnego łapiducha i mówi do niego: weź zamknij go w piwnicy, niech z nim szczury pogadają jak on z ludźmi nie chce rozmawiać. Ten kolejny łapiduch złapał mnie za kołnierz i trzepnął przez drzwi jak szmatą, że aż na klamce się zawiesiłem, a na pożegnanie kopnął w tyłek. Na korytarzy zawołał klucznika - masz go wsadzić do kompletnej ciemnicy i niech tam sobie posiedzi aż zmądrzeje i zechce mówić prawdę. Klucznik już mnie nie bił tylko odprowadził do piwnicy, otworzył małe żelazne drzwiczki i wepchnął mnie do środka. Drzwiczki za mną zaryglował i zostałem w kompletnej ciemności. W piwnicy zimno i wilgotno, Macam ręką, zamiast podłogi czuję wodę. Słyszałem już poprzednio o tych ich mokrych piwnicach, z posadzką specjalnie zalewanych wodą, aby człowiek szybciej zdechł z zimna. Stoję więc na jeszcze suchym progu przy samych drzwiach i kroku dalej nie robię. Nie wiem ile czasu mija, ile godzin, nóg już nie czuję z odrętwienia, gdy dochodzi do mnie woń gotującej się zupy. Byłem strasznie głodny, przez te kilka dni ucieczki żywiliśmy się tylko chlebem i gorącą wodą, jedynie w parowozie dostaliśmy kilka kawałków słoniny. A tu takie rozkoszne zapachy w tej enkawudowskiej katowni. Nie zważając na nic zaczynam tłuc pięściami w drzwi i krzyczeć. Moje łomotanie usłyszał klucznik, zszedł na dół, otworzył drzwi i pyta, czy zmądrzałem i powiem prawdę. Ja go proszę, aby dowiedział się jak długo jeszcze mam tu być zamknięty, bo już nie mogę wytrzymać taki jestem głodny i nie mam siły już stać, a tam tak smakowicie pachnie zupa. Enkawudzista powiedział najpierw - jak nie masz sił stać, to się połóż, ale popatrzył potem na moją zakrwawioną twarz domyślając się, że to skutki pobicia i powiedział, że idzie się zapytać co ze mną zrobić. Zamknął ponownie drzwi i poszedł na górę. Nie upłynęło zbyt dużo czasu jak usłyszałem wkładanie klucza do zamka i drzwi otwierają się, a klucznik mówi - idziemy do dyżurnego. W pokoju oficera dyżurnego widzę swoje przedmioty, które musiałem wyciągnąć z kieszeni. Oficer jest inny - widać nastąpiła zmiana służby. Patrzy na mnie i pyta się klucznika, dlaczego ja jestem w takim stanie - zaprowadź go do umywalni , niech się doprowadzi do porządku. Obmyłem twarz z krwi, oczyściłem w miarę możliwości ubranie i wracamy z powrotem do pokoju dyżurnego. Popatrzył się znowu na mnie i mówi - no teraz możemy porozmawiać. No jak - pyta - widzę, że cię bili podczas przesłuchania, bo taki byłeś zakrwawiony. Ależ gdzie tam - odpowiadam - nikt mnie nie bił, to ja sam rozwaliłem sobie łeb, bo nim tłukłem w drzwi z nerwów, że tak długo siedzę i nikt mnie nie wypuszcza. Wiedziałem, że nie mogę powiedzieć, że mnie bili, bo sam bym sobie zaszkodził. Enkawudowcy jeżeli kogoś wypuszczali to kazali mu podpisywać oświadczeni, że w czasie przesłuchania nie był bity, ani dręczony. Dyżurny z mojej odpowiedzi był wyraźnie zadowolony, więc mówi - no mam nadzieję, że teraz dojdziemy do porozumienia. Masz ty szczęście, ze trafiłeś na mnie i że jesteś młody i grzeczny. To cię może uratuje. Wyjmuje z szuflady druczek i coś na nim pisze. Skoro się zgubiłeś i nie masz biletu na pociąg to weź tu - powiada - skierowanie do fabryki. Masz tam się zgłosić do pracy i nauki, bo przy fabryce istnieje szkoła zawodowa. Zostaniesz tam zakwaterowany i dostaniesz jeść. A jakbyś z tego nie skorzystał i ponownie wpadł w nasze ręce to pójdziesz prosto do więzienia, a tam warunki są znacznie cięższe niż w fabryce. Teraz jest wojna i wszyscy muszą pracować i uczyć się, albo walczyć na froncie. Ty do wojska jesteś za młody, więc pójdziesz do fabryki. Dziękuje mu za takie załatwienie sprawy i pytam się, czy w tej fabryce za dobre sprawowanie będę mógł dostać urlop, aby odwiedzić rodziców, bo pewnie się o mnie martwią. Po tych moich słowach enkawudzista uwierzył, że pójdę do fabryki. Jak tam się zgłosisz, to będziesz mógł napisać do swoich i być może pozwolą cię zabrać do domu. Udawałem wielce ucieszonego takim obrotem sprawy, co nie przychodziło mi z trudnością, bo naprawdę byłem ucieszony perspektywą wyrwania się z łap NKWD. Dostałem z powrotem swoje wszystkie rzeczy, łącznie z kocem i na pożegnanie dyżurny oficer podał mi rękę i jeszcze raz spytał - mam nadzieję, że nikt cię tutaj nie bił. Oczywiście, że nie - odparłem z powagą. Dyżurny wezwał innego mundurowego, a ten odprowadził mnie do drzwi wejściowych i wypuścił z gmach NKWD.
Odetchnąłem z ulgą i zacząłem się spiesznie oddalać od tej katowni. Dołączył do mnie Wania, który szedł za mną, gdy mnie tajniak prowadził, a potem cały czas czekał w pobliżu nie wiedząc czy mnie wypuszczą, czy też nie. Ale wiedział, że sam ma znacznie mniejsze szanse przetrwania niż ze mną.
 
     
Półkownik 
Stary Basior

Dołączył: 17 Gru 2005
Posty: 2968
Wysłany: Sob 24 Mar, 2007 07:08   

Idziemy z powrotem na bazar, bo przecież nadal nic nie jedliśmy i głód już nam nie daje spokoju. Tym razem już się długo nie targuje i przy najbliższej okazji sprzedaję koc. Za część otrzymanych pieniędzy kupiliśmy sobie pierożków i litr zsiadłego mleka. Część pierożków od razu zjedliśmy popijając mlekiem, a resztę schowaliśmy na później i maszerujemy na dworzec, gdyż dyżurny powiedział mi, że do tej fabryki jedzie się pociągiem, który dowozi do niej tylko pracowników. Ale mamy bumagę, czyli skierowanie, więc jesteśmy kryci. Odszukaliśmy te kilka wagonów, które ciągnęła taka mała lokomotywka, wchodzimy do środka, wagon jest pusty, więc kładziemy się na ławce i z miejsca zasypiamy. Nie wiem, jak długo spaliśmy. Obudził nas konduktor szarpaniem za ramię. Pyta, czy mamy bilety. Ja mu pokazuję to skierowanie do fabryki, a on się uśmiechnął i mówi, że my już pięć razy byliśmy koło tej fabryki i że teraz będzie już ostatni kurs, bo następny dopiero o czternastej. Wysiedliśmy z tego pociągu i idziemy na główny dworzec, aby rozglądnąć się za jakimś pociągiem w kierunku Kustonaj. Udało nam się dowiedzieć, gdzie jedzie jeden z pociągów towarowych i ku naszej radości jest to kierunek na Kustonaj. Przekradliśmy się do wagonu i byliśmy zadowoleni, że oddalamy się od tego niefortunnego miasta, gdyż drugi raz nie możemy tu podpaść no i że coraz bardziej zbliżamy się do celu naszej ucieczki.
W wagonie jest zimno, a my teraz mamy tylko jeden koc który musi wystarczyć do okrycia na dwóch. Jechaliśmy dość długo, ale spać się nam nie chciało. Pociąg co jakiś czas zatrzymywał się na stacyjkach, aż wreszcie stanął na dłużej. Idę zapytać się, dlaczego tak długo stoi i od kolejarza dowiaduje się, że będzie stał na tej stacyjce aż do jutra, bo doczepią do niego kilka wagonów z bardzo ważnym ładunkiem. Jeżeli będzie bardzo ważny ładunek, to na pewno będą i uzbrojeni konwojenci, wobec tego dalej tym pociągiem jechać nie możemy. Drepczemy dla rozgrzewki obok wagonów tego pociągu i nie wiemy co dalej robić. Innego pociągu nie ma, stacyjka mała, ludzi nie ma, aby między nich się wmieszać, a na mrozie długo nie wytrzymamy. Idziemy w stronę lokomotywy. Może uda nam się jak wówczas pogadać z maszynistą. Ale w lokomotywie nikogo nie ma. Patrzę na nią i zauważam wysoko jakieś drzwiczki, do których prowadzą schodki. Wdrapuję się zatem po nich do góry, aby sprawdzić co jest za nimi. Otwieram je i widzę całą masę wężownic parowozu i szereg różnych innych urządzeń, co do funkcji których nie mam żadnego pojęcia. Rozglądam się dalej i widzę w kącie dość szeroką ławkę, na której we dwóch możemy się zmieścić. Wołam na Wanię, aby również się wdrapał na górę. Zamykam za nim drzwiczki a Wania mówi - Ale tu gorąco, ale tu fajnie. Ale co będzie jak nas nakryją? Co będzie to będzie - odpowiadam - najważniejsze, że nie zamarzniemy. Było tak gorąco, że zdjęliśmy z siebie wierzchnie ubranie, które już nasiąknęło parą, zwinęliśmy je jako poduszkę pod głowę i śpimy. Obudził nas jakiś łomot. Słyszę, że ktoś do nas wchodzi. Drzwiczki otwierają się i wchodzi maszynista z pomocnikiem. Zdziwieni pytają co my tu robimy. Odpowiadam zgodnie z prawdą, że na dworze mróz, więc jak zobaczyliśmy te uchylone drzwiczki tośmy się tu wgramolili, aby nie zamarznąć. Popatrzyli obaj na siebie zafrasowani i starszy z nich mówi - Naprawdę nie wiem co z wami zrobić. Czy wy chłopcy naprawdę chcecie i nam biedy napytać. No ale dobrze zostańcie, bo rzeczywiście na dworze cholerny mróz i szybko byście zamarzli. Najgorzej tylko jakby była kontrola i by tutaj zajrzeli. Ja mu na to, że będziemy uważali i gdybyśmy usłyszeli coś podejrzanego to już nas tu nie ma. I tak dojechaliśmy do następnego większego miasta w cieple. Podziękowaliśmy serdecznie im obu za wyświadczoną przysługę i idziemy w kierunku stacji. W środku ludzi mało, a na dodatek zobaczyliśmy mundur milicjanta. Wobec tego tutaj pozostać nie możemy więc idziemy dalej w kierunku miasta. Jedzenie już nam się skończyło, a po wyjściu z tego ciepłego zakamarka na parowozie mróz z jeszcze większą siłą doskwierał. Włóczymy się po tym mieście, mróz coraz większy, a my nie wiemy co z sobą zrobić. Nosy zimne jak sople lodu, nawet nogi w walonkach przemarznięte. W której z uliczek dostrzegamy parującą kupę świeżo co wyrzuconego ze stajni gnoju. Rzuciłem się na ten gnój, przywarłem całym ciałem do niego, aby się choć trochę ogrzać. Leże tak na tym gnoju i czuję w powietrzu zapach pieczonego chleba. Zrywam się i razem z Wanią idziemy w tym kierunku kierowani węchem jak zwierz kierujący się wonią zdobyczy. Tak doszliśmy do piekarni. Tylne drzwi nie były zaryglowane, więc od razu weszliśmy do środka. Była to kotłownia, gdzie palono w piecach do pieczenia chleba. Wreszcie znowu błogosławione ciepło. Przykucnąłem przy piecu i pomyślałem sobie, że gdybym mnie teraz pytano co bym wybrał ciepło czy jedzenie, to wybrałbym ciepło. Ale jak się nieco ogrzałem to pomyślałem również o jedzeniu, więc ruszyłem na poszukiwanie. Otwieram jedne z drzwi i znajduję się w magazynie w którym są setki bochenków chleba. Poczułem się jak Ali Baba w sezamie. Takie bogactwo, tyle jedzenia. Ale podchodzi do mnie jeden z pracowników piekarni i mówi, że tu nie wolno przebywać. Proszę go chociaż o kawałek chleba, a on mi na to, że ten chleb pieką dla żołnierzy na front i muszą się ściśle i dokładnie rozliczać z każdego kilograma mąki i z każdego wypieczonego bochenka, ale pójdzie do naczelnika i może coś się da zrobić. Wkrótce wrócił z kierownikiem, który popatrzył na nas i mówi - chłopaki nie chcę słyszeć od was żadnych kłamstw, wiem, że na pewno uciekliście z jakiegoś zakładu lub FZU (to był rodzaj zamkniętej szkoły z internatem). Nie wnikam w to, ale jesteście jeszcze młodzi i żal mi was. Wysłał tego pierwszego pracownika, aby przyniósł z jego biurka pół bochenka chleba, a drugie pół dał nam ze swego przydziału ten pracownik. Wręczając ten chleb powiedział nam - bierzcie chłopcy i uciekajcie stąd jak najszybciej, bo tu często gęsto zagląda milicja, a chyba nie chcielibyście się z nimi spotkać. Dwa razy nam nie trzeba było tego powtarzać. Nogi za pas i już nas nie było. Wracamy na stacje podjadając po drodze chleb. Na dworcu nie było już milicji więc siadamy w kącie i myślę co dalej? W wagonie towarowym przy tym mrozie nie wytrzymamy, na dworcu siedzieć nie ma po co. Duża szansa wpadki i nigdzie się nie jedzie. A może by tak zaryzykować jazdę pociągiem osobowym? Wania mówi, że byłoby bardzo fajnie tylko ryzyko duże. Ale raz kozie śmierć. Postanawiamy zaryzykować. Po jakimś czasie słychać sapanie lokomotywy i pisk hamulców. Wychodzimy na peron i widzimy, że zatrzymał się pociąg osobowy do którego nikt nie wsiada ani nie wysiada. Drzwi do wagonów zamykane były na klucz przez konduktorów. Ale ja taki klucz dorobiłem sobie jeszcze w fabryce jak przygotowywałem się do ucieczki. Przeszliśmy na drugą stronę wagonów i gdy pociąg ruszył wskoczyliśmy na stopień ostatniego wagonu, otworzyliśmy drzwi i jesteśmy już w środku. Przycupnęliśmy w kącie i czekamy co będzie dalej. Pociąg rozpędził się znacznie szybciej niż towarowy i ukołysani jego rytmem zasnęliśmy. Po jakimś czasie obudziłem się i idę sprawdzić co za pasażerów on wiezie. Zaglądam do pierwszego przedziału i widzę samych żołnierzy, wszystkich rannych. Domyśliłem się, że wiozą ich z frontu na leczenie. Wchodzę do tego przedziału i pytam się dokąd ten pociąg jedzie. Jeden z żołnierzy pyta się na to - a ty cziort skąd się tutaj wziąłeś. Wystraszył mnie tym pytaniem i chciałem już odejść, ale drugi woła - a co ty taki bojący, nie uciekaj, tylko siadaj tu koło mnie, pogadamy. Widzę, że coś nie wesoło z tobą i pewnością bardzo głodny. Mówię, że zgadł, bo od wczoraj nic w ustach nie miałem. A widzisz - mówi - ja i moi koledzy jesteśmy ci potrzebni, bo my wracamy z frontu i wiemy co to bieda i wiemy co to jest być głodnym. Dostaniesz od nas jedzenie, ale opowiedz swoja historię. Opowiadam im szczerą prawdę, a nie jakieś tam bajeczki dla milicji, bo jestem pewien, że frontowym, a w dodatku rannym żołnierzom można zaufać. Oj to źle z wami - mówi on, ale biegaj po swego kolegę, to damy wam coś do jedzenia, a potem schowacie się pod ławki w razie jak by była kontrola, aby was nie znaleźli. Poszedłem po Wanię i już dostajemy po pajdzie chleba z mieloną tuszonką. Po tym wsunęliśmy się pod ławki i jedziemy. Pociągi z rannymi przepuszczane były w pierwszej kolejności, więc do następnego postoju na pewno czeka nas długa droga. Leżę pod ławką i chociaż mi ciepło, to zasnąć nie mogę i cały drżę ze strachu, bo myślę, a nuż mój rozmówca był politrukiem i odda nas w ręce NKWD. Nadsłuchuję zatem o czym rozmawiają, aby wywnioskować co nas czeka. Jeden z żołnierzy mówi - możemy sobie przez tych chłopaków narobić dużo kłopotów. Na to drugi głos - jak przyjdą sprawdzać, to wy udawajcie, że śpicie, a resztę biorę na siebie. Uspokoiłem się znacznie i zasnąłem. Ten żołnierz, który się nami zaopiekował faktycznie w trakcie rutynowej kontroli zameldował, że w przedziale stan się nie zmienił i wszystko w porządku.
 
     
zj55 
członek zarządu organizacji powiatowej


Dołączył: 27 Lis 2005
Posty: 932
Wysłany: Sob 24 Mar, 2007 16:54   

Półkowniku, fascynująca historia i warta szerszej publikacji. Czekamy na następne odcinki.
_________________
Ludzie niczego nie rozumiejący, ale mający prawo głosu, są wielką armią w każdym społeczeństwie.
W. Łysiak
 
     
Edwill 
baron wojewódzki


Dołączył: 27 Lut 2006
Posty: 4958
Skąd: Aaa... to zależy od czasu
Wysłany: Nie 25 Mar, 2007 03:56   Czekamy na wspomnienia Sybiraczki.

Te wspomnienia to niezasłużona tragedia Narodu Polskiego. Brawo, Ci Półkowniku, za przekazywanie prawdy młodszemu pokoleniu.

Z dzieciństwa pamiętam wiele podobnych scen, a podobnych wspomnień od naocznych świadków zesłań do nieludzkiej ziemi słyszałem setki. Właśnie namawiam moją dobrą znajomą panią W., której już zaproponowałem nickname Sybiraczka, ażeby zaczęła pisać, bo przeżyć swoich i wielu znajomych ma w pamięci b. dużo. Skromna z Niej społeczniczka. Mam nadzieję, że da się namówić.
_________________
Stwórzmy świat oparty na sile prawa, a nie na prawie siły - prezydent Andrzej Duda w ONZ.
 
     
Półkownik 
Stary Basior

Dołączył: 17 Gru 2005
Posty: 2968
Wysłany: Nie 25 Mar, 2007 08:00   

Obudziło nas szturchanie i wołanie, abyśmy wychodzili spod ławki. Wyłazimy na środek przedziału, a tu wszyscy w śmiech. Popatrzcie jak sprężyście obaj wyskoczyli - zaśmiewają się żołnierze.
Jeden z nich staje w drzwiach przedziału, aby obserwować, czy ktoś nie idzie, a my dostajemy po dość dużej porcji chleba posmarowanej konserwą mięsną. Jedzcie chłopcy pomału, bo to wam musi na razie wystarczyć - mówi nasz dobroczyńca - jestem pewien, że jesteście wygłodzeni i większe porcje mogą wam zaszkodzić. Po skończonym jedzeniu znowu pytają nas o naszą historię i o to dokąd chcemy jechać. Opowiedziałem całą prawdę. Oj to kiepsko - odpowiada nasz przyjaciel. Czego wy się przed wejściem do pociągu nie zapytali dokąd on jedzie, tylko wsiedliśmy na oślep, bo jedziemy w złym kierunku, a w tych okolicach duże przestrzenie, duże odległości pomiędzy stacjami i znowu czeka nas dłuższa droga do domu. Odpowiadam mu, że spytać się o to dokąd pociąg jedzie to nic trudnego, ale znacznie trudniej otrzymać odpowiedź, bo jak wiadomo jest wojna i obowiązuje tajemnica wojskowa, a z powodu takiego pytania można szybko wpaść w ręce NKWD, a ja już raz im wpadłem i drugi raz nie mam na to ochoty, dlatego też szybko chcieliśmy odjechać z tego miasta. Masz rację - on na to, lepiej trzymać się od nich z daleka. Rano nasz pociąg wjechał na teren Syberii, a jego miejscem docelowym był Nowosybirsk. Postanowiliśmy zatem wysiąść na pierwszej stacji, na której się zatrzymamy i wracać innym pociągiem z powrotem.
Nasi przyjaciele zaopatrzyli nas w żywność na dalszą drogę i pouczyli nas jak mamy dalej jechać i na jakie kolejne miasta mamy się kierować. Radzili nam oczywiście, abyśmy prowiant oszczędzali, gdyż nie wiadomo, kiedy znowu napotkamy kogoś życzliwego, a tym pociągiem przejechaliśmy szmat drogi i nie wiadomo jak szybko odrobimy ten dystans. Podziękowaliśmy naszym miłym frontowcom za ich serdeczność i życzyliśmy im szybkiego powrotu do zdrowia i żeby już nie musieli jechać na front, tylko do domu, gdzie czekają na nich ich najbliżsi z rodziny i ich przyjaciele, którzy na pewno ucieszą się z ich powrotu. Po tych słowach pożegnania widziałem łzy w ich oczach. Jeden z nich zapytał się o moich rodziców, czy żyją i kim są. Odpowiedziałem, że jestem Polakiem, a mój ojciec był żołnierzem, ale został zastrzelony przez zbira z NKWD. Uważajcie na siebie prosili oni, aby wam się udało dotrzeć do rodziny. Dostaliśmy jeszcze po paczce ciepłych skarpet i po serdecznym uścisku rozstaliśmy się.
 
     
Wojtek K 
sekretarz zarządu organizacji powiatowej


Wiek: 48
Dołączył: 07 Lip 2006
Posty: 1535
Skąd: czasowo z podziemia
Wysłany: Czw 29 Mar, 2007 09:37   

Polkowniku - ahoj :mrgreen:
Gdzie nasze odcinki?
_________________
Jest szansa na pierwszy cud rzadu PO
Tusk zacznie mowic ludzkim glosem
 
     
Półkownik 
Stary Basior

Dołączył: 17 Gru 2005
Posty: 2968
Wysłany: Czw 29 Mar, 2007 09:58   

Po wyjściu z wagonu od razu wpadamy w ręce tajniaka, który wziął nas za złodziejaszków okradających żołnierzy jadących na front. Poleca nam iść ze sobą i mówi, że odda nas w dobre ręce. Po kilkunastu metrach podchodzi do nas inny jegomość i ten, który nas złapał przekazuje nas jemu i mówi - pilnuj ich to cwane ptaszki, żołnierzy okradają. Po chwili jesteśmy w komisariacie dworcowym. Tym razem od razu trafiamy do dyżurnego i musimy opowiadać co robimy. Jak zwykle opowiadam starą bajeczkę o zgubieniu się w czasie przeprowadzki sierocińca, a na to dyżurny - no i jak tu nie walić takiego kłamcę w łeb, nie dość, że nam zabierają nam nas cenny czas, to jeszcze bezczelnie łżą. Widząc jego zdenerwowanie, które nic dobrego nam nie wróży, wyciągam na stół z węzełka wszystko to co nam dali chłopcy w pociągu i mówię - To wszystko co mamy, chleb i słoninę zjemy jeżeli towarzysz oficer pozwoli, a wódki my nie pijemy, więc proszę z nią coś zrobić, bo my jej nie chcemy. Dyżurny uśmiechnął się do swego kolegi - no widzisz kogo nam tu przyprowadziłeś, ci chłopcy są tacy porządni, że nawet wódki nie piją, a my ich posądzamy o kłamstwa i złodziejstwo. No co riebiata - prawdę mówię. Naturalnie, że wy towarzyszu prawdę mówicie - odpowiadam i stawiam butelkę samogonu na jego stół, co wywołało nową salwę śmiechu i pytania, czy to nie łapówka. Wreszcie ten, który nas przyprowadził mówi - dobra, weź tę wódkę jako depozyt, a ty co tam masz jeszcze więcej w kieszeniach, pokazuj. Wywracam kieszenie na dowód, że nic nie mam, a on dalej ciągnie - muszę iść na peron, bo tam bardzo dużo ludzi i trzeba mieć na wszystko oko, ty ich tu zatrzymaj do mego powrotu, jak wrócę to sobie z nimi szczegółowo porozmawiam i wyduszę z nich prawdę..
Dyżurny każe nam siadać na ławce pod oknem i cierpliwie czekać. Zabieramy chleb i słoninę, siadamy i zaczynamy jeść w obawie, że i to nam odbiorą. Jem i zerkam na dyżurnego, czy nas nie obserwuje. Ale on zajęty swoimi sprawami nawet na nas nie zwraca żadnej uwagi. Wania - mówię, chyba trzeba będzie pryskać, dopóki tamten nie wróci. Resztę zapasów chowamy w zawiniątko i gdy znowu zagęściło się w komisariacie od nowo przyprowadzonych zatrzymanych wstajemy i jakby nigdy nic, z uśmiechem na ustach, że my już po przesłuchaniach, to na wypadek, gdyby nas ktoś obserwował, w drzwi komisariatu, w drzwi wejściowe do dworca i spokojnym krokiem oddalamy się w kierunku miasta. Na dworcu nie możemy zostać, dopóki nie odjedzie ten pociąg na front i dopóki mają służbę ci co nas złapali. Uszliśmy kilkaset metrów, gdy słyszymy ryk syren lokomotyw z bocznego kierunku. Widzimy w oddali dymy z lokomotyw i łoskot przetaczanych wagonów. To stacja towarowa. Już teraz biegniemy w jej stronę i widząc cały skład ruszający spod semafora wskakujemy do niego. Nie ważne dokąd jedzie, byle z dala od Pietropawłowska. Pociąg nabiera szybkości, a nam radośnie na duszy, że znowu się udało wydostać z rąk tajniaków. Ostatni czas w pociągu z żołnierzami spędziliśmy w cieple i byliśmy najedzeni. Mieliśmy jeszcze ze sobą mały zapas chleba i słoniny. Nawet mróz wydawał nam się lżejszy. Owinęliśmy się kocem i jedziemy, nie mając pojęcia w jaką stronę. Dobrze, że oddalamy się od Pietropawłowska, ale czy nie będziemy musieli się znów wracać. Już nie pamiętam ile godzin trawa ta jazda. Co chwilę to obaj zasypialiśmy, to znów budziliśmy się. Dzień już się kończył, gdy pociąg nasz gwiżdżąc przeraźliwie wjechał na dość dużą stację i zatrzymał się. Okazało się, że to miasto nazywało się Czelabińsk. Tym razem zajechaliśmy za daleko na zachód i należało się wrócić z powrotem.
 
     
Półkownik 
Stary Basior

Dołączył: 17 Gru 2005
Posty: 2968
Wysłany: Czw 29 Mar, 2007 09:58   

Przerwa spowodowana była awaria dysku w moim komputrze. Na razie korzystam "z doskoku" z wnuczkowego.
Ostatnio zmieniony przez Półkownik Pią 30 Mar, 2007 08:53, w całości zmieniany 1 raz  
 
     
klapaucjusz 
przewodniczący koła
j.e. Trurl imion czworga


Wiek: 35
Dołączył: 20 Cze 2006
Posty: 745
Skąd: Kraków
Wysłany: Czw 29 Mar, 2007 19:37   

Półkowniku, dzięki za kolejne odcinki. Na każdy czekamy z niecierpliwością większą od "Na dobre i na złe" i "Plebanii" razem wziętych ;)

Tak na poważnie - świetne historie, i w dodatku dobrze pisane. Aż chce się czytac.
_________________
Karol Wielki był sprawiedliwym królem. Kazał sądzić ludzi przed egzekucją.

Dżuma i Cholera. Scylla i Charybda. Michnik i Rydzyk.
 
     
Półkownik 
Stary Basior

Dołączył: 17 Gru 2005
Posty: 2968
Wysłany: Pią 30 Mar, 2007 08:58   

Zapadła noc, mróz zaczął przybierać na sile, nie widać żadnego pociągu z przyczepioną lokomotywą, który gotowałby się do drogi, więc idziemy na dworzec, no bo niby dokąd mielibyśmy iść. Na dworcu jak na porę nocną panuje dosyć duży ruch i podróżnych nie brakuje. Dla nas to dobrze, bo zawsze łatwiej zgubić się w tłumie. Myślę jak tu dowiedzieć się, jakie pociągi odjeżdżają i w jakim kierunku i zbliżam się do dwóch Kazachów rozmawiających dość głośno z sobą. Z ust jednego z nich pada słowo Kustonaj. Wobec tego podchodzę do nich i pytam się w ich języku, czy przypadkiem nie wiedzą kiedy będzie odjeżdżał pociąg do Kustonaj. Ich twarze rozjaśniają się uśmiechem, gdy usłyszeli swój język narodowy, bo bardzo cenili ludzi innej narodowości, którzy znali ich język, i od razu pytają mnie skąd znam kazachski. Wyjaśniam, że byłem w sierocińcu, w którym były także dzieci kazachskie i od nich nauczyłem się języka. A dokąd dokładnie chcesz jechać. Wyjaśniam, że jestem na przepustce i jadę do Aloszenki. Znam tę wieś - mówi jeden z nich - to jeszcze 90 km od Kustonaj. Niedługo będzie pociąg do Troicka, a stamtąd idą pociągi do Kustonaj. Podziękowałem im za informacje, jeden z nich dał mi na drogę duży placek pieczony w piecu i uścisnęliśmy sobie dłonie. Faktycznie po kilku godzinach przyjechał pociąg do Troicka, który następnie miał jechać aż do Kustonaj i moi Kazachowie machają do nas rękami, aby iść z nimi. Idziemy, ale w pewnej odległości i bacznie rozglądamy się w koło, czy nie ma jakiegoś tajniaka. Szczęśliwie dobrnęliśmy do pociągu, weszliśmy do wagonu, ale nadal bacznie obserwujemy podróżnych. Cieszymy się z Wanią, że już niedługo koniec naszej wędrówki. Do Troicka dojechaliśmy bez zbędnych kłopotów. Tam wysiedliśmy z pociągu, aby przeczekać jego dłuższy postój i przed odjazdem znowu weszliśmy do wagonu. Pociąg ruszył, stoimy na korytarzu, a tu z przedziału wychodzi jakiś cywil ubrany inaczej, bardziej elegancko niż zwykli podróżni, rozgląda się po ludziach idzie kilka kroków w przeciwnym kierunku, oddychamy z ulgą, ale po chwili podchodzi do nas i żąda dokumentów. Tłumaczę mu, że jedziemy na jedną przepustkę dwutygodniowej ważności we dwóch do domu, ale ja tę przepustkę zgubiłem, a innych dokumentów nie mamy. Przyjął to do wiadomości, ale co chwila wyglądał z przedziału, czy gdzieś nie oddaliliśmy się i po dojechaniu do Kustonaj kazał iść ze sobą na komisariat. Tam jak zwykle kazał stanąć w kolejce i jak zwykle ta kolejka jest długa i posuwa się ślamazarnie. Po kilku minutach wychodzimy z kolejki i oglądamy obrazki porozwieszane na ścianie i coraz bliżej do drzwi. Chwytam za klamkę i oglądam się czy nikt na nas nie patrzy. Otwieram drzwi i zrazu powoli, a potem już szybciej wchodzimy w tłum ludzi idących do miasta. Komunikacji miejskiej nie było i wszyscy szli na piechotę, więc my wśród nich. Od starszego Kazacha dowiedziałem się gdzie jest bazar. Sprzedaliśmy na nim nasz drugi koc i to co nam jeszcze zostało, podzieliliśmy się tą resztą pieniędzy i rozstaliśmy się. Wania poszedł do Tatianówki, która była w odległości 70 km od Kustonaj i to był ostatni raz kiedy go widziałem. A ja powędrowałem w kierunku Aloszenki.
 
     
Półkownik 
Stary Basior

Dołączył: 17 Gru 2005
Posty: 2968
Wysłany: Sob 31 Mar, 2007 15:23   

Trasę tę pamiętałem dobrze i wiedziałem, że pierwszą wioskę zamieszkiwali Koreańczycy. Gdy do niej doszedłem nie miałem już wiele sil więc skierowałem się do pierwszej z brzegu ziemlanki. Wyszła z niej Koreanka, a zza jej pleców wybiegły dwa czarne psy i suną na mnie, Na szczęście odwołała je w porę, tak że mi nic nie zrobiły. Zwracam się do niej po rosyjsku i proszę o przenocowanie. Zaprosiła mnie do środka, poczęstowała jakimś jedzeniem, za które nie przyjęła ode mnie zapłaty. Siadłem zmarznięty koło pieca, ale szczęśliwy, że już nie muszę się bać tak jak w pociągach i na dworcach. Na noc położyłem się na nagrzanej ziemi obok pieca w ubraniu i tylko czapkę zdjąłem i podłożyłem sobie pod głowę i zasnąłem kamiennym snem. Obudziłem się przed brzaskiem i po cichu zacząłem się zbierać do wyjścia. Gospodyni już nie spała i szykowała się do rozpalenia ognia w piecu. Jeszcze raz podziękowałem jej za nocleg i poczęstunek i ruszyłem w dalszą drogę. Przez cały dzień przeszedłem ze czterdzieści kilometrów i gdy robiła się noc doszedłem do wioski zamieszkałej przez ludność mówiącą po rosyjsku. Również tutaj zostałem przyjęty życzliwie na nocleg i na następny dzień chciałem dojść do wioski zamieszkałej przez ludność niemiecka, a z niej miałem tylko kilkanaście kilometrów do Aloszenki. Nie pamiętam już o jakiej porze dotarłem do tej przedostatniej wioski na moim szlaku, pamiętam tylko, że po długiej naradzie kazali mi zapłacić 10 rubli za kilka ziemniaków i garnuszek zsiadłego mleka i za nocleg na ziemi koło pieca. Co rychlej zapłaciłem resztką pieniędzy, aby się nie rozmyślili bo tak to wyglądało, że nie byli zadowoleni i kobieta, której zapłaciłem coś tam pod nosem szwargotała. Położyłem się na ziemi i szybko usnąłem.
Ostatnie kilkanaście kilometrów bardzo mi się dłużyły. Nie miałem już sił, ale wiedziałem, że jeżeli nie będę mógł iść to się na brzuchu doczołgam.
Po przejechaniu różnymi pociągami ponad czterech i pół tysiąca kilometrów oraz tych ostatnich dziewięćdziesięciu pieszo, po dwóch tygodniach od rozpoczęcia ucieczki dotarłem do celu. Zapytałem, w której ziemlance jest moja rodzina i wreszcie po czterech latach zobaczyłem swoją matkę. Towarzyszyła jej tylko moja siostra, bo najstarszy brat zabrał się z Armią gen. Andersa, a średni brat wstąpił do berlingowców. Ojciec jak się okazało, po aresztowaniu i kilku miesiącach przesłuchań w NKWD powrócił do kołchozu w Aloszence już jako wrak człowieka. Nie podźwignął się więcej na siłach, umarł i tam został pochowany.
Spotkanie z mama i siostrą nie było całkiem radosne, gdyż jak zobaczyliśmy w jakim stanie wszyscy się znajdujemy to łzy puściły nam się z oczu. Wynędzniali, wymizerowani, ale żywi.
W trakcie ucieczki aby nie wpaść w ręce milicji lub NKWD nie mogłem czekać wewnątrz stacji, gdyż z reguły kończyło się to wpadką. Jeździliśmy przeważnie wagonami towarowymi. Więc można sobie wyobrazić, jak wyglądałem, gdyż nie było się gdzie porządnie umyć, czy też oczyścić ubranie.
 
     
Półkownik 
Stary Basior

Dołączył: 17 Gru 2005
Posty: 2968
Wysłany: Wto 03 Kwi, 2007 10:19   

Zostałem wraz z nimi w tym kołchozie do jesieni 1945, kiedy to ponownie załadowali nas na wagony towarowe i rozpoczęliśmy podróż do Polski. Początkowo myślałem, że zawiozą nas z powrotem do Drohobycza, ale jak się okazało zawieziono nas znacznie dalej i w marcu 1946 roku przywieziono nas do Wrocławia i dowiedzieliśmy się, że to teraz jest nasza nowa Ojczyzna, gdyż Drohobycz, Lwów i wiele innych miast i wsi na wschodzie Polski należy teraz do kacapów, tzn. oficjalnie do ZSRR, i z tym trzeba się pogodzić.
Wrocław leżał w gruzach. Po pracy odgruzowywaliśmy miasto, wówczas całkiem dla nas obce. Z czasem zrosłem się z nim, a szczególnie z jego zachodnią dzielnicą - Leśnicą, gdyż 36 lat przepracowałem w Leśnickich Zakładach Garbarskich i tutaj w Leśnicy mam swoich znajomych i kolegów. Od kilkunastu lat jestem na emeryturze, ale często powracam we wspomnieniach do czasów swego dzieciństwa i tułaczki opowiadając niektóre fragmenty tych tragicznych losów, aż wreszcie moja wnuczka namówiła mnie do ich spisania. Opisałem tutaj główne przygody i wpadki. Ale trudno spisać biedę i poniewierkę w głodzie i na trzydzistostopniowym mrozie.
A mój kolega, któremu te moje zapisane ręcznie bruliony dałem, jakoś to chronologicznie poukładał i ładniej w słowa ubrał, niż ja bym potrafił. Nie mniej nie ma tu żadnej fantazji. Ot taka zwykła, poprawnie opisana, szczera prawda. Spotykam się z nim czasem na piwku w knajpce "U Tomasza", która teraz nazywa się "PUB". Ale latka lecą i coraz rzadziej tam zaglądam.
Przypis spisywacza:
Na tym kończą się zapisku w brulionach pana Miecia, który nadal mimo swych ponad 80 lat jest duszą towarzystwa. Kiedy pojawia sie w pubie otacza go wianuszek znajomych, ciesząc się z jego obecności.
Jest to szczupły, prosto trzymający sie chłop wybitnej urody. Ma nadal piękny głos. I gdy wiosna już całkiem nastanie, to na pewno spotkamy się u niego w altance na działkach nad Bystrzycą i jak zawsze swym silnym, czystym głosem zaintonuje jedną z kresowych pieśni. A zna ich tyle, że ....
Żyj nam jak najdłużej panie Mieciu - oby zawsze w dobrym zdrowiu.
 
     
jacek77 
sekretarz zarządu koła


Wiek: 39
Dołączył: 02 Lut 2007
Posty: 464
Skąd: Warszawa
Wysłany: Wto 03 Kwi, 2007 12:02   

To i tak dobrze, że pozwolono Panu Mieciowi z rodziną wrócić do Polski. Wielu naszych rodaków zastało w ZSRR. Nie pozwolono im na wyjazd do kraju...
 
 
     
zj55 
członek zarządu organizacji powiatowej


Dołączył: 27 Lis 2005
Posty: 932
Wysłany: Wto 03 Kwi, 2007 17:21   

Takich historii jak Pana Miecia jest tysiące. Cud, że przeżył. Jedną z nich Półkowniku ocaliłeś od zapomnienia.
Swoją drogą pozdrów Go odemnie, chociaż Go nie znam i życz mu 100 lat.
Tobie Półkowniku dziękuję żeś poświęcił tyle czasu i dałeś nam chwilę przeżywania tej smutnej przecież, ale fascynującej historii.
_________________
Ludzie niczego nie rozumiejący, ale mający prawo głosu, są wielką armią w każdym społeczeństwie.
W. Łysiak
Ostatnio zmieniony przez zj55 Pon 23 Kwi, 2007 00:44, w całości zmieniany 1 raz  
 
     
wichura 
Banita

Wiek: 31
Dołączył: 23 Paź 2006
Posty: 4806
Wysłany: Wto 03 Kwi, 2007 20:09   

Szkoda, że to jest już koniec. :sad: Jeszcze raz podziękowania dla Półkownika za "Wspomnienia Pana Miecia", i dużo zdrowia dla Pana Miecia oraz Półkownika.
_________________
na wygnaniu
The Box Tops - The Letter http://www.youtube.com/wa...feature=related
 
     
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Nie możesz ściągać załączników na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Strona wygenerowana w 0,23 sekundy. Zapytań do SQL: 13